Tyle mówiło się o pojednaniach, wybaczeniach, a wystarcza lekka krytyka, by w odwecie wycelować ciężkie armaty
W niedawnych, pamiętnych dniach wszyscy zastanawialiśmy się, czy po doznanych przeżyciach będziemy lepsi, jak głęboki i jak długotrwały pozostawią one ślad. No, tak naprawdę to nie wszyscy. Na pewno nie tacy, jak ów pan, co skorzystał z (niezrozumiałego dla wielu) zaproszenia i kolejny już raz zademonstrował w telewizji obrazę do wszystkiego, co jakoś łączy się z chrześcijaństwem: ktoś, komu brak elementarnej wrażliwości etycznej nie może i nie potrafi chcieć być lepszym. W jego głowie nie mogło zrodzić się pytanie o możliwość poprawy moralnej.
Okazuje się jednak, że pytanie takie jest obce nie tylko zaprzysiężonym nihilistom. Wygląda na to, że nie nurtuje ono też wielu zadeklarowanych „prawdziwych” katolików. Przekonanie o własnej „prawdziwości” nie dopuszcza myśli o swej grzeszności czy niegodziwości (no, najwyżej może przytrafić się mały błąd!), cokolwiek czynią, czy mówią, to zawsze w szczytnych intencjach. Ot, przykład: zachorował przewodniczący komisji, kiedy po kilku dniach nieobecności na ekranie pojawiła się twarz jednego z polityków, tych „prawdziwych”, od razu zgłaszał postulat: trzeba zbadać, czy nie został otruty, zbadać chociażby po to, by wykluczyć otrucie. Jakże niewinnie to brzmiało: nie mówił, że ów pan został otruty, lecz, że trzeba zbadać, by wykluczyć... I w ten sposób zostało rzucone podejrzenie: a może jednak został otruty? Tą metodą można by domagać się śledztwa, czy ów pan poseł nie zabił babci, po prostu, by wykluczyć.... Jak widać, nic się nie zmieniło: takie same insynuacje, zatruwanie klimatu, świeże siły, ale stara metoda.
Nie zmienił się styl „debat” czy „rozmów”. Wybiórcze dobieranie faktów (np. by dołożyć nie- lubianemu tygodnikowi, wygrzebuje się jeden list papieski sprzed 14 lat, skrzętnie przemilczając inne). Dawne klisze dobrze się zachowały: „wiedziałem, że ksiądz tak będzie mówił”, usłyszał uczestnik jednej z „debat”. (Ze smutkiem wyczytałem w GN zawistne uwagi o rzekomych „preferencjach” mediów).
Tyle mówiło się o pojednaniach, wybaczeniach, zrewidowanym podejściu do przeciwników. Tymczasem wystarcza lekka krytyka, by w odwecie wycelować ciężkie armaty. Co gorsza, wraca patrzenie na świat przez pryzmat wroga. A wroga trzeba unieszkodliwić, kontynuuje się więc procedury szukania haka, wszystko jedno, kto by go dostarczył. Zawziętość na pewno nie z chrześcijaństwa rodem.
Oczywiście o naiwności świadczyłoby przypuszczenie, że walki polityczne przemieniają się w debaty na argumenty, prywata ustąpi trosce o dobro ogółu, a podjudzania staną się zwiastunami pokoju. Takim złudzeniom mało kto ulegał, zwłaszcza że przecież problemy pozostały te same. Ale żeby tak ani na jotę nie zmienić języka, min i zachowań?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego