Pomyślmy, na chwilę, co by się działo, gdyby wygrywający wybory przystąpili do wykonywania tego, co obiecywali
Jak dotychczas, w wolnej Rzeczypospolitej co wybory, to następuje zmiana koalicji i ugrupowań rządzących. Zawsze też po kilkunastu miesiącach zaczynają się utyskiwania na niespełnione obietnice wyborcze, wylicza się wszystko, co miało nastąpić, a tymczasem niewiele z tego wykonano: „zapowiadali, a tu nic”. Im bliżej końca kadencji, tym dokładniej rozlicza się rządzących z niespełnionych obietnic (chyba że skompromitowali się tak doszczętnie, że już nie ma co wyliczać!).
Zjawisko to wcale nie nowe ani też charakterystyczne tylko dla III Rzeczypospolitej. Już przed drugą wojną światową znana była nazwa „kiełbasa wyborcza”.
Realną, konkretną kiełbasę z okazji wyborów serwowano w socjalizmie, kiedy nie miały one faktycznego znaczenia, ale udział w nich można było sobie rekompensować „rzucaną” na tę okazję wędliną. W demokracjach, gdzie wybory naprawdę decydują o tym, kto w jakim fotelu zasiądzie i o czym będzie (współ)decydował, owa przysłowiowa kiełbasa wyborcza to wabik mający pozyskać głosy politycznie słabo wyrobionych i... łatwowiernych. Receptura jest jasna: musi być lepsza niż ta, którą proponują konkurenci. Niby to proste, ale wymaga pomysłowości, stąd każdy kandydat angażuje sztab socjotechników wysilających umysły, jak pobić przeciwników atrakcyjniejszą ofertą. W efekcie następuje licytacja obietnic, po ewentualnym zwycięstwie wcale nie realizowanych.
I całe szczęście. Pomyślmy, na chwilę, co by się działo, gdyby wygrywający wybory przystąpili do wykonywania tego, co obiecywali. (Mamy zresztą przykład: obecnie jeszcze rządzący zapowiadali likwidację kas chorych i – niestety – przeprowadzili ten zamysł!). Weźmy do ręki programy poszczególnych ugrupowań (tzn. to, co oni nazywają programem) i spróbujmy sobie wyobrazić, jakby to mogło wyglądać w praktyce. Pomijam już kwestię (aczkolwiek ważną), czy tam w ogóle jest coś pozytywnego, czy też zapowiadają głównie zwalczanie, rozbijanie, oczyszczanie...? A jeśli już słychać coś pozytywnego, to czy te dobroci i obiecanki nie wykluczają się wzajemnie, czy może wymagałyby czarodziejów od bezinflacyjnego rozmnażania pieniędzy?
Gotów byłbym nawet uwierzyć, że niektórzy liderzy partyjni autentycznie uważają się za cudotwórców i z pełnym przekonaniem głoszą swój nietrzymający się kupy „program”. Cała nadzieja w tym, że ci spośród nich, którzy ewentualnie dojdą do władzy, szybko o nim zapomną, nie będą bawić się w kuglarzy, lecz otrzeźwieją i spuszczą uszy po sobie. Dlatego nie napędzają mi stracha radykalizujące się zapowiedzi reformatorów i naprawiaczy świata ani też nie ulegam mirażom krainy pieczonych gołąbków rysowanym przez wodzów ludu. Bo prawidłowość jest taka: im większa łatwowierność, tym większe rozczarowanie
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego