Wydawało się, że slogan: futbol nas jednoczy, miał siłę przełamywania wewnętrznych podziałów. Choć na chwilę, na czas gry.
Miliardy ludzi pasjonują się rozgrywkami piłki nożnej. Przynajmniej tymi najważniejszymi: mistrzostwami świata reprezentacji narodowych. Kibice cieszą się sukcesami swoich drużyn, przeżywają ich niepowodzenia. Też należę do tej grupy, choć powtarzam sobie w chwilach nadmiernych emocji trzeźwe słowa pewnego angielskiego premiera, Arthura Balfoura, o zbytnio nas angażujących sprawach tego świata: Nothing matters very much, most of things at all (Nic nie ma wielkiego znaczenia, większość rzeczy – żadnego). Twórca anglo-francuskiej entente cordiale z roku 1904, choć stworzonym w swojej ojczyźnie futbolem nie interesował się szczególnie, przeżywałby chyba jednak lekkie bicie serca w czasie wspaniałego meczu Anglii z Francją na toczących się mistrzostwach w Katarze. Tak jak tylu z nas przeżywało piękne i denerwujące chwile, kiedy w 1974 roku grali w naszej jedenastce Deyna, Gadocha, Szarmach, Lato, Musiał, Tomaszewski i inni. Więcej tych denerwujących było zapewne w czasie ostatnich pięciu naszych występów na mistrzostwach. Wydawało się jednak, że ten jeden slogan: futbol nas jednoczy, miał realną siłę przełamywania wewnętrznych podziałów. Choć na chwilę, na czas gry.
Oczywiście doskonale pamiętam próby propagandowego dyskontowania w stanie wojennym znakomitego występu reprezentacji Piechniczka na mistrzostwach w roku 1982 – i ich lekceważenie przez tych, którzy nie pokochali Jaruzelskiego ani Urbana. Nawet jednak wspomniany Urban, kreator najpodlejszej propagandy, nie był w stanie posunąć się tak daleko w dziele niszczenia wszystkiego, co może nas połączyć, jak robi to skutecznie część (dominująca niestety) współczesnych mediów. Dziś najpopularniejsze portale starają się pozyskać kolejne kliknięcia na swoich stronach, odwołując się do jednej metody: zachęcić swoich odbiorców do walki w najbardziej cuchnącym błocie, unurzać w nim wszystko i wszystkich, poza znajdującymi się akurat pod chwilową ochroną celebrytami i politycznymi „świętymi krowami” własnej bańki medialnej. W tym szaleństwie jest metoda. Odsłania ona dwa główne cele. Pierwszy – systematyczny, codzienny, rozpisany na tysiące głosów i sposobów atak na chrześcijański fundament naszej cywilizacji, na religię, na Kościół katolicki w szczególności. Drugi – maksymalne obniżenie samooceny Polaków, ciągłe przekonywanie do jak rzekomo nikczemnej wspólnoty należą – dziedzictwa klęsk, nienormalności, nieudacznictwa. Wielcy sąsiedzi, zmitologizowana Europa, egzotyczne kraje – wszystko lepsze od „polactwa”.
Na tym właśnie odcinku frontu medialnej wojny jest miejsce na znęcanie się przez medialnych frustratów nad każdym niepowodzeniem polskich sportowców, a nawet pomniejszanie rzeczywistych, wielkich osiągnięć, które przeczą tezie o polskości jako gorszości. Szczególną, nie zawsze skrywaną furię wzbudzał tutaj Robert Lewandowski, który przez 12 lat był niekwestionowanie najlepszym zawodnikiem w Bundeslidze. Jak to?! Polak lepszy od Niemców – to być nie może. Stąd bez przerwy cytowane wypowiedzi niemieckich autorytetów, jak to słaby, marny jest ten piłkarz, a tym bardziej narodowa drużyna polska – choć ta akurat przeszła w ostatnich mistrzostwach dalej niż niemiecka reprezentacja. Ponieważ nakłada się ta kwestia na wojnę totalną medialnej opozycji z demokratycznie wybraną władzą, największe tytuły nawiązujące do piłkarskich mistrzostw krzyczą: „afera premiowa”. Nadmuchana, wymyślona rzekoma afera miała polegać na sugestii, że za wyjście naszych piłkarzy z grupy podczas tych finałów mistrzostw świata należy się premia – i że wszystkiemu winien jest oczywiście premier, ten rząd. Kto woli, może pluć bardziej na piłkarzy, kto woli – na „pisiorów”.
Nie będę tych tytułów i tekstów im towarzyszących cytował. Wszystkie, a są ich setki, kojarzą mi się z jednym typem nadawcy i odbiorcy, kapitanem Lebiadkinem z „Biesów” Dostojewskiego, takim, co to lubił pić, bić słabszych i „naprawiać świat”. Jego firmowe zawołanie brzmi: „Pluj, rechocz i triumfuj”. Lebiadkinowie naszego dziennikarstwa chcieli wprzęgnąć także Lewandowskiego do tej rozgrywki w pluciu. Nie udało się. Wielki piłkarz podsumował te wysiłki wyjątkowo celnie: „Cała ta sprawa stała się pretekstem do rozpętania wojny polsko-polskiej, w której jest chyba dużo polityki, sporów różnych frakcji wokół zwolenników i przeciwników trenera. Każdy głos jest wykorzystywany, przekręcony, dopasowany do tezy, która danej osobie pasuje. I piłka, zamiast łączyć ludzi, tu nas chyba podzieliła. I to jest dla mnie najgorsze”. •
Andrzej Nowak