Niewiele powstaje filmów o relacjach dorosłych z dziećmi, zaś te, które trafiają na małe i duże ekrany, należą do kategorii kina familijnego.
Generalnie jest miło, baśniowo i pogodnie. Czyli niekoniecznie tak jak w życiu. Na przeciwnym biegunie mamy thrillery o patologicznych rodzicach albo demonicznych dzieciach. W tej sytuacji za prawdziwy rodzynek można uznać film „C’mon C’mon” (co po polsku kolokwialnie znaczy „dajesz, dajesz”) opowiadający o dość skomplikowanej relacji w trójkącie: matka, syn, wujek. Dodajmy, że jest to film obsypany nagrodami i komplementami, kameralny, czarno- -biały, zupełnie inny niż to, co dziś się kręci.
Główny bohater to dziennikarz radiowy realizujący duży projekt (zapewne grant) polegający na nagrywaniu małych i większych dzieciaków z różnych części Ameryki. Są to swobodne wypowiedzi o sobie, marzeniach, świecie w przyszłości. Ta część filmu jest najsłabsza. Dzieci mówią zwykle to, czego ich uczą w szkole albo czym żyją w wirtualnej rzeczywistości: o ginącej planecie, nietolerancji, supermocach, jakie chciałyby posiadać. W trakcie tej podróży reporter odnawia zerwany przed laty kontakt z siostrą, co powoduje, że nagle musi przejąć opiekę nad jej dziewięcioletnim synkiem. I tu się zaczyna kawałek naprawdę dobrego kina. Przede wszystkim dzięki znakomitej relacji, jaką na ekranie budują aktorzy: gwiazdor Joaquin Phoenix i chłopiec: Woody Norman (nominacja do nagrody BAFTA dla najlepszego aktora drugoplanowego).
Ale najpierw jest brat i siostra. Oglądamy rodzeństwo w rozsypce. Ona nie daje sobie rady z chorym psychicznie mężem, on nie może się pozbierać po rozstaniu z żoną i stracie matki. Jej odchodzenie spowodowało także oddalenie się bliskich kiedyś sobie brata i siostry. A dziecko jak to dziecko: obserwuje, pyta, próbuje zrozumieć, co się dzieje. I chce mieć rodzinę, w której będzie się czuło pewnie. Znajdziemy tu wiele sytuacji i dialogów niepokojąco znajomych, ale także sporo szokujących, pokazujących różnice kulturowe, jakie nas dzielą (z tą „nowoczesną” Ameryką). Nam trudno sobie wyobrazić matkę, która zwierza się synkowi z tego, że dokonała aborcji, albo wujka, który musi zmierzyć się z pytaniem: „A co to znaczy?”. I opowiada małemu komunały o „prawie kobiety do własnego ciała”. To niezwykłe, jak dorośli, nie mogąc sobie poradzić z własnym życiem, przenoszą swoje traumy na dzieci. I są dumni, że traktują malca jak partnera. A on potrzebuje matki i ojca, nie koleżanki w depresji.
Film (dostępny na platformie HBO) opowiada o tym, jak w dzisiejszych czasach infantylni bywają dorośli i jak dojrzewają dzięki nawiązaniu autentycznych relacji z dziećmi. Bywa, że to one uczą nas odpowiedzialności, cierpliwości, życia na serio, mówienia prawdy. A czasem – jak w tej historii – potrafią leczyć głębokie rany. •
Piotr Legutko