Kilka lat temu Jezus cudownie zainterweniował w moje życie. Wyciągnął z beznadziejnych sytuacji, zawrócił z prostej drogi ku samozagładzie, wyplątał z więzów śmierci. Uratował.
Czułem się jak pijany młodym winem. Życie i świat stały się weselem, nabrały nieznanej głębi i barw. Pierwszy raz cieszyłem się Bogiem, ludźmi, tym, że żyję, jestem... Droga do krzyża zaczęła się po wstaniu od weselnego stołu – gdy zacząłem poznawać prawdę o moich grzechach.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że wiara to nie przedszkole – infantylny „kościółek” i „Jezusek” – tylko walka o moje życie lub... śmierć. Śmierć, która władała mną już dostatecznie długo. Patrząc na lata od pierwszego spotkania z Jezusem, widzę jednak, że wielekroć uciekałem spod krzyża. Nie potrafiłem, lub – co gorsza – nie chciałem go przyjąć. Odwracałem się od Boga, ba! – obrażałem na Niego, gdy przychodził ból i cierpienie.
To czytanie przypomina mi o mocy słowa Boga. Mam Go słuchać i „robić wszystko, cokolwiek mi powie”, by uniknąć zła. I o największym przymiocie Bożej miłości: o miłosierdziu. O Jego „serdecznej litości” (Łk 1, 78), której tylekroć doznaję w nieustannie ratującym moje życie sakramencie spowiedzi.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Paweł Krzemiński, tata Natalii, dziennikarz warszawskiego Radia Józef