Gdy w końcu odnaleziono trumnę, zdumienie za- parło wszystkim dech w piersiach. Spoczywało w niej ciało męczennika... idealnie zachowane. To niemożliwe! Przecież zginął 45 lat temu.
Krwawe słońce zachodziło nad Pińskiem. Wieczorem 16 kwietnia 1702 roku zmęczony Marcin Godebski, rektor miejscowego kolegium, kładł się spać. Był wyczerpany. Od dawna trawił go smutek. Polskę rozdarła wojna domowa. Wojska saskie, moskiewskie i konfederackie pustoszyły kraj. Pińsk widział już wiele przelanej krwi. Godebski zaczął się żarliwie modlić. Wkrótce zasnął. Nagle ujrzał nieznanego jezuitę, z którego twarzy biła nieprawdopodobna jasność. Postać przedstawiła się: – Jestem Andrzej Bobola, kapłan zamordowany przez kozaków. Obiecuję, że otoczę wasze kolegium opieką. Pod jednym warunkiem. – Jakim? – zdumiał się rektor. – Odszukasz moje ciało pochowane w zbiorowej mogile pod kościołem.
Ruszyły poszukiwania. Nikt nie słyszał o zakonniku. Po dwóch dniach do rektora przybiegł mieszczanin, który znalazł w domu kartę z nazwiskami osób pochowanych w krypcie. Na jednej z nich przeczytano: „Ks. Andrzej Bobola, 16 maja 1657 roku okrutnie zamordowany przez niegodziwych kozaków, rozmaicie dręczony, w końcu odarty ze skóry”.
Gdy w końcu odnaleziono trumnę, zdumienie zaparło wszystkim dech w piersiach. Spoczywało w niej ciało męczennika... idealnie zachowane. To niemożliwe! Przecież zginął 45 lat temu – dziwili się świadkowie. Najdziwniejsze były liczne ślady tortur: krew nie okrzepła, ale była świeża.
Wkrótce o męczenniku zaczęła szeptać cała wschodnia Rzeczpospolita. Jego zachowane od zniszczenia ciało chciały zobaczyć prawdziwe tłumy, tysiące zaczęły modlić się za jego wstawiennictwem. Ciało nosiło znamiona nieprawdopodobnych cierpień. Jak do nich doszło?
Napadli go kozacy, oskarżając jezuitę, że odwodzi ludzi od prawosławia. Mógł uciec, a jednak zdecydował się pozostać. Wkrótce słowa modlitwy zagłuszył wściekły świst nahajek.
Osoby o słabych nerwach mogą pominąć opis męczeństwa jezuity i przejść do kolejnego akapitu. Wśród szyderstw żołnierze założyli mu koronę z cierni. Przy pomocy dębowych gałęzi ścisnęli mu głowę tak mocno, że oczy kapłana wyszły na wierzch. Uderzenia w twarz pozbawiły go zębów, wyrywano mu paznokcie, zrywano wielkie płaty skóry. Wyłupiono oko, spalono żywym ogniem boki, brutalnie wyrwano język. Zmaltretowany starzec do końca szeptał: „Jezus, Maryja” i wzywał katów do nawrócenia. Widząc jego konwulsje, kozacy ryknęli: – Zobaczcie, jak on tańczy!
Gdy święty przypomniał o sobie po 45 latach, wkrótce pojawiły się świadectwa cudownych uzdrowień, a nawet wskrzeszeń! Maciej Grudziński z Pińska miał wybłagać wskrzeszenie swej czteroletniej córeczki.
Rok temu przeprowadzałem wywiad z pewnym biskupem. Na zakończenie rozmowy, już w drzwiach, hierarcha rzucił: – Proszę przyjąć na pamiątkę książkę, nasze najnowsze wydawnictwo. „Andrzej Bobola” – przeczytałem na okładce. Po powrocie w domu zerknąłem na kalendarz i zdumiałem się: uroczystość św. Andrzeja Boboli. A więc święty znów o sobie przypomniał!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz