Myśl wyrachowana: Żeby uchodzić za człowieka nauki wystarczy nie mieć pojęcia o nauce Kościoła.
Za Peerelu popularne było pojęcie „światopogląd naukowy”. Zwrotem tym posługiwali się funkcjonariusze władzy, przeciwstawiając go jakoby nierozumnemu „światopoglądowi religijnemu”. Komunistyczny dogmat głosił, że nauka jest sprzeczna z religią i ta pierwsza niebawem zatriumfuje nad tą drugą, jak robotnik nad burżujem. Za człowieka nauki uchodził nawet najprymitywniejszy czerwony aktywista, bo choć nie miał szkół, to umiał dawać niezłą szkołę wrogom ludu. Był wolny od „religijnych przesądów”, mógł więc przesądzać o tym, co jest naukowe, a co nie jest.
Po upadku komunizmu mit o konflikcie nauki i chrześcijaństwa lekko przygasł. Ale, jak widać, szybko się odrodził. Tezę Marksa, że religia jest „opium dla ludu” przefarbowano z czerwonego na różowy, zielony czy jeszcze jakiś – i gotowe. Znów za ludzi nauki zaczynają uchodzić głównie tacy, którzy dystansują się od religijności, a najlepiej gdy wprost deklarują ateizm lub agnostycyzm. Wystarczy, że ktoś choćby tylko wyrazi solidarność ze stanowiskiem Kościoła w spornej sprawie, to choćby miał najwyższe kwalifikacje i niepodważalne argumenty naukowe, nic mu nie pomoże. Zostanie zaszufladkowany jako ciasny ideolog, dewot, inkwizytor i prześladowca Galileusza. I odwrotnie – żeby zostać „racjonalistą”, nie trzeba mieć żadnych argumentów ani wiedzy. Wystarczy być przeciwnikiem Kościoła i odpowiednio głośno śmiać się z każdego przedstawianego argumentu, nazywając go religijnym. To w efekcie tej taktyki człowieczeństwo dzieci poczętych zostało uznane za sprawę prywatnej wiary. To samo dotyczy każdej innej kwestii, w której Kościół stoi na drodze czyimś interesom.
Niedawno w programie TVP2 prof. Marian Szamatowicz, ojciec polskiego in vitro, nazwał stanowisko Kościoła w sprawie sztucznego zapłodnienia szantażem, średniowieczem i talibizmem. „Jest nauka i jest światopogląd. I nie należy tych dwóch pojęć ze sobą mylić” – oświadczył autorytatywnie. Usłużny redaktor natychmiast podchwycił tę myśl: „Jak państwo sami widzą, ten spór jest sporem światopoglądowym, wręcz religijnym” – uciął dyskusję. Parę dni później prof. Szamatowicz w wywiadzie dla Rzeczpospolitej powiedział, że dla niego zarodek to „potencjał na człowieka”. I to jest, rzecz jasna, twierdzenie naukowe, bo spełnia warunek niezgodności z nauką Kościoła. I choć pan profesor tym sposobem przeprowadził segregację ludzi, niech nikt nie ośmiela się nazwać go talibem. Co z tego, że nie udowodnił swojej tezy o zaledwie „potencjalnym” człowieczeństwie zarodka. Co z tego, że od tego powinien był zacząć, zanim ośmielił się dotknąć tajemnicy ludzkiego życia. On jest naukowcem, bo gwiżdże na naukę Kościoła i już choćby z tego tytułu jego przekonaniom należy się szacunek. I nie ma znaczenia, że Kościół przedstawia argumenty spójne, konsekwentne i logiczne, poparte dowodami naukowymi. Nie ma znaczenia, że stoją za nimi naukowcy nieustępujący prof. Szamatowiczowi wiedzą i doświadczeniem. Nauka jest własnością wrogów Kościoła i już. Inni mogą dostać najwyżej nauczkę. •
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak