Myśl wyrachowana: Człowiek wybierający las zamiast Mszy ma się tak do katolika, jak obleśny do leśniczego
Jeden z moich czytelników, polski ksiądz pracujący w Niemczech, opisał mi kiedyś rozmowę, jakiej był uczestnikiem. Grono składało się z katolików – wśród obecnych był nawet bliski współpracownik kanclerza Helmuta Kohla z CDU, czyli chrześcijańskiej demokracji. W pewnym momencie któryś z gości zwrócił się do księdza: „A czy u was w Polsce księża mówią jeszcze, że opuszczenie niedzielnej Mszy to grzech?”. – Kiedy potwierdziłem, towarzystwo po prostu się roześmiało” – napisał mi ksiądz.
Owo „ha, ha, ha”, to wyraz takiej teologii, praktykowanej – choć w mniejszej skali – również u nas. Ona ma dwa elementy. Pierwszy to założenie, że każdy sam sobie określa, co jest grzechem. Skutkuje to zazwyczaj tym, że nie grzeszy się religijnością. Drugi element to przypływ romantyzmu. Wyraża się on w nagłej chęci modlitwy na łonie natury. „Po co mam iść do kościoła, ja się lepiej modlę w lesie” – mówią najczęściej tego rodzaju „teolodzy”. Las można traktować zamiennie z górami, jeziorami, morzem, rozgwieżdżonym niebem. Wszystko jedno z czym, byle nie z kościołem. Nie myśl więc, nieuważny turysto, że masz przed sobą spacerowiczów, plażowiczów, grzybiarzy, wędkarzy. Nie – to rozmodleni wierni. Cóż, że szczebiocą do siebie wesoło, cóż że popijają piwo – czy modlitwa ma polegać na składaniu rąk i wznoszeniu oczu ku niebu? Oni się modlą społecznie, celebrują wspólnotę międzyludzką, podziwiają piękno stworzenia, zwłaszcza gdy stworzenia prezentują swe walory – czy to wszystko nie jest modlitwa?
Kiedyś słyszałem, jak pewna pani wyjechała z tym swoim lasem, nieświadoma, że rozmawia z księdzem. Na to ów ksiądz: „Ale w lesie pani Komunii nie dostanie”.
Cały tekst w Gościu Niedzielnym 33/2008
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak