Myśl wyrachowana: Głodny nie znaczy godny
Sezon komunijny przypomniał mi taką historię sprzed lat. Poszedłem na koncert, który okazał się pretekstem do ewangelizacji, zorganizowanej przez jakąś niekatolicką grupę wyznaniową. Przed wejściem do sali kręcili się ludzie z plakietkami „doradca”. Jedna z „doradczyń” przydybała siedzącego obok mnie nastolatka. – Jak idziesz do Komunii, to mówisz, że jesz Pana Jezusa, taaaak? – pytała z politowaniem w głosie. Chłopak był skonsternowany. Ponieważ wcześniej przez kilka dni tłukł mi się po głowie cytat z Jana 6,55, poczułem, że teraz powinienem go użyć. – Mogę się włączyć? – zapytałem. – Ależ proszę, bracie – rzekła kobieta. Na to ja: – Pozwolę sobie zauważyć, że sam Jezus powiedział: „Ciało Moje jest PRAWDZIWYM po-karmem, a Krew Moja jest PRAWDZIWYM napojem”.
Byłem zdumiony piorunującym efektem, jaki odniosły te słowa. „Doradczyni” zrobiła się bezradna, jak ekolog na środku autostrady. Zrazu zaniemówiła, a potem poprosiła pana z plakietką „starszy”. Ten, po wysłuchaniu kwestii, oznajmił że chętnie by porozmawiali, ale muszą już iść. No i poszli. Myślę, że podobnie poszli też dwa tysiące lat wcześniej ludzie, którzy usłyszeli te słowa w oryginale. „Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?” – oburzyli się, i tyle ich Jezus widział. Rzecz charaktery-styczna: Pan Jezus za nimi nie biegł. Nie wołał: „Halo! Źle mnie zrozumieliście!”. Skoro tego nie zrobił, to dlatego, że oni zrozumieli Go dobrze. Czyli że faktycznie, przyjmując Komunię, jemy Jego Ciało i pijemy Jego Krew. Dosłownie.
W kilku sanktuariach przechowuje się tkankę sercową, w którą zamieniły się konsekrowane hostie. Trafiają się też mistycy, dla których Eucharystia całymi latami jest jedynym pokarmem. Wygląda na to, że Jezus chce nam przypomnieć, że Najświętszy Sakrament to nie żadna metafora. Żaden symbol. To Jego prawdziwe, żywe i krwawiące Ciało, a jednocześnie źródło życia – czasem nawet doczesnego. To się, jak mawiali milicjanci, w pale nie mieści, ale tam się mieści niewiele rzeczy. Ta świadomość dobrze robi, bo gdy człowiek wie, że nie wszystko może zrozumieć, rozumie, że czasem musi uwierzyć. Dlatego zgina kolana przed białym opłatkiem, bo wierzy, że to nie jakaś idea Boga, tylko Bóg we własnej osobie. A skoro tak, rozumie też, że Boga nie można przyjmować bez stanu łaski uświęcającej. Czyli że trzeba się dobrze wyspowiadać. Trzeba – bo kto nie uznaje swojego grzechu, ten nie żałuje, a kto nie żałuje, ten nie może przyjąć Bożego przebaczenia. A bez przebaczenia nie można przyjąć Bożej miłości – tak można ją tylko sprofanować.
To trudna mowa w czasach, gdy ludziom wydaje się, że im się wszystko należy. Trudna mowa, gdy wszelkiego rodzaju cudzołożnicy domagają się dostępu do sakramentów, choć w miejsce Boga świadomie wybierają życie w grzechu. Trudna mowa, gdy za świętokradztwo uważa się jedynie uszkodzenie skrzeku żaby zielonej i podważenie prawa do aborcji. Wielu z tych, którzy tę mowę słyszą, grozi: „Bo sobie pójdziemy”. Ale tych należałoby zapytać parafrazą z Piotra: Do kogo pójdziecie?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak