Myśl wyrachowana: Wszyscy gotują drogę Panu – ale zazwyczaj na miękko
W piśmie katolickim należy pisać tak, żeby nikogo nie urazić. A najlepiej tak, żeby tego nikt nie czytał. Inaczej zaraz znajdą się ludzie oburzeni, którzy pouczają, jak i co należy pisać w katolickim czasopiśmie. Gdy publicysta stwierdzi, że piosenkarka wyje jako ten wilk, oburzają się w jej imieniu ludzie o „chrześcijańskim sumieniu”. Jedni ujmują się za piosenkarką, inni za wilkiem, jeszcze inni za obojgiem jednocześnie.
Bo chrześcijanin, o czymkolwiek by mówił, musi grzecznie ćwierkać z oczami w słup i buzią w ciup. Jego wyłącznym zajęciem powinno być nadstawianie drugiego policzka, a nawet trzeciego i czwartego. I nie wolno mu nawet wspomnieć, że ktoś ten policzek wymierza, bo to jest rzucanie kamieniami, osądzanie i szukanie źdźbła w cudzym oku.
Ostatnio „Gość” zamieścił trochę listów o takiej wymowie, a skierowanych pod moim adresem. Nie chciałem na nie odpowiadać, bo to były kulturalne opinie, do których Czytelnicy mają prawo tak samo, jak ja mam prawo być ich przyczyną.
Dostałem jednak inny list. Od mężczyzny, który choć ma problem ze swoim homoseksualizmem, po chrześcijańsku się mu nie poddaje.
„Dlaczego wydrukowaliście list tamtej kobiety? Właściwie mogę teraz ulec skłonności, bo i tak muszą mnie kochać” – napisał rozżalony. Chodziło mu o tekst, którego autorka dopominała się o szacunek między innymi dla „innych orientacji seksualnych”.
No właśnie. Człowiek trzyma się zasad, odpiera pokusy, a tu nagle ktoś „miłosiernie” domaga się szacunku dla jego pokus i zrównania wierności zasadom z ich łamaniem.
Oto owoce rzekomej chrześcijańskiej miłości. Takiej, która odnosi się nie tyle do ludzi, ile do wszystkiego, co robią lub chcą robić, choćby to były rzeczy odrażające i zgubne. Która pochyla się nad każdym przejawem społecznej choroby, zamiast jej zapobiegać i pomagać jej ofiarom. Piewcy owej „miłości” dali sobie wmówić, że nie ma jednej prawdy, bo każdy ma swoją prawdę, a wszystkie są tyle samo warte. I wszystkie trzeba szanować. Nie ma grzechu, są tylko „decyzje” i nad wszystkimi się trzeba „pochylać”.
Kto to wymyślił, że chrześcijanin niczego nie może określać jako złe? Czy wskazywanie grzechu jest osądzaniem ludzi, którzy w nim tkwią? A czy jeśli ktoś piętnuje negatywne zjawiska, to znaczy, że sam się z grona grzeszników wyłącza? Jeśli tak, to możemy sobie podarować katechizację, głoszenie kazań i całą naukę moralności.
Parę dni temu kilku Czytelników przysłało mi internetowy filmik z jakiegoś spotkania dzieci w Szwecji. Prowadząca imprezę pani pyta: „Kto przyszedł z ojcem? A kto przyszedł z dwoma ojcami? O, jest was trochę”. I na scenę wychodzi chłopak, który „też tak ma”. Śpiewa piosenkę o tym, jak świetnie mieć dwu ojców. Sala, kiwając się, powtarza refren: „On ma dwu ojców, kto lepiej niż oni zastąpi mu matkę”. Wszystko w atmosferze szacunku, tolerancji i akceptacji.
Poczekajmy trochę, a wszyscy będą tak szanować „odmienność”, aż poza nią nic już nie zostanie. Tylko co ludziom z tego szacunku przyjdzie, kiedy na Sądzie Ostatecznym usłyszą: „Byłem nagi, a wy… przyznaliście mi prawo do chodzenia nago”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak