Myśl wyrachowana: W Kościele można się rozwodzić. Nad nierozerwalnością małżeństwa
Gdyby człowiek chciał prostować wszystko, co wypisują brukowce, nie mógłby robić nic innego. A i tak nie starczyłoby mu 24 godzin na dobę i musiałby wstawać godzinę wcześniej.
Ale czasami są tam takie kawałki, że grzech nie zareagować. W ubiegłym tygodniu „Super Express” wydrukował tekst zatytułowany: „Rozwód kościelny? Dlaczego nie!”. Była tam wypowiedź biskupa polowego Tadeusza Płoskiego. „My nikomu nie robimy łaski. Katolik ma prawo unieważnić swoje małżeństwo kościelne. Tym, których związek się rozpadł, trzeba dać szansę! Jeśli kościelny sąd stwierdzi taki rozpad, to mogą ułożyć sobie życie od nowa” – miał powiedzieć biskup.
Miał powiedzieć, ale nie powiedział. W takich sytuacjach brukowce wdrażają plan awaryjny i piszą to, co redakcja chciałaby, żeby powiedział.
Muszą tak robić, bo u nich jest zasada, żeby teksty były mocne. Wypowiedź duchownego, że Kościół rozwodów nie uznaje, mocna nie jest. No to trzeba tak wykręcić, żeby wyszło, że uznaje.
To bardzo szlachetne, bo przecież wielu ludzi właśnie to chciałoby przeczytać. A cóż może być piękniejszego, niż zaradzanie ludzkim potrzebom.
Przekonanie o zjawisku „kościelnych rozwodów” jest powszechne, ale – podobnie jak istnienie yeti – słabo udokumentowane. Kościół nie daje rozwodów i dawał nie będzie, i należy sobie to raz na zawsze wbić do głowy. Nie może być inaczej, a to z prostej przyczyny: Pan Jezus powiedział, że małżeństwo jest nierozerwalne. Powiedział to tak jasno, że tylko „Super Express” zdołałby temu zaradzić.
Sądy kościelne, oczywiście, orzekają nieważność małżeństw, ale znaczy to tylko jedno: tych dwoje nigdy małżeństwem nie było. Oni tylko wyglądali jak małżeństwo. Zawarli ślub, ale z pewnych względów on nie był ważny. Na przykład, gdy studentka poślubiła swojego wykładowcę, bo miała takie polecenie z SB, to chyba nie będziemy się upierali, że to było ważne, prawda? Kościół niczego tu nie rozwiązuje, bo nie da się rozwiązać tego, co nigdy związane nie było. Nie da się unieważnić tego, co nie było ważne.
Takich przypadków jest stosunkowo niewiele i niczego nie zmieniają w istocie sakramentu – oznaczają przecież, że sakramentu nie było. Ogromnej większości małżeństw to nie dotyczy, bo ich związek jest ważny. U nich nie ma żadnej furtki, choć wielu wydaje się, że jest. To złudzenie bywa zgubne, bo kto myśli o furtce, prędzej czy później zechce z niej skorzystać. Na szczęście są jeszcze świadomi tego małżonkowie. Dlatego nie mówią o rozwodzie nawet w żartach. Nie chcą, żeby się kiedyś okazało, że to ślub był żartem.
Jeśli dorośli ludzie, zdrowi na umyśle, składają wobec Boga przysięgę „aż do śmierci”, to trudno się dziwić Panu Bogu, że traktuje to poważnie. Może dlatego, że nie ogląda seriali i nie czyta kolorowych magazynów. Wiedziałby wtedy, że dzisiaj „do śmierci” znaczy „do końca miesiąca miodowego”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak