Za wierność i niewierność trzeba drogo zapłacić, ale ta druga to kompletna tandeta
Kościół mu nie wybaczy” – krzyczał gigantyczny tytuł na pierwszej stronie „Super Ekspressu” z ubiegłego piątku. Pod spodem tekst o młodym duchownym, który „po latach wewnętrznej walki zrezygnował z bycia księdzem i zamieszkał z ukochaną”. Tuż obok plebanii, zresztą.
Tekst rozpoczyna się takimi słowy: „Nie chciał oszukiwać siebie, Boga i ludzi”.
Ano właśnie. W istocie oszukiwaniem siebie, Boga i ludzi jest takie stawianie sprawy. To jest robienie wrażenia, że są sytuacje, gdy grzech jest właściwym wyjściem. Takim szlachetnym i honorowym. W rzeczywistości żaden grzech nie jest ani właściwym, ani w ogóle żadnym wyjściem. Zawsze jest wejściem – w coraz gorszą matnię. Tam sieci rozstawia diabeł, wmawiając ludziom, że niewierność może być cnotą, a wszelkie odstępstwa ma rozgrzeszać rzekoma miłość.
„A co, miał prowadzić podwójne życie?” – usłyszałem ongiś o innym eks-księdzu.
Oczywiście, że nie. Miał prowadzić życie najzupełniej pojedyncze, takie, do jakiego się zobowiązał. To oczywiście kosztuje, jak każda wierność, nie tylko ta celibatowa. Kto się żeni lub wychodzi za mąż, podejmuje nieraz równie trudne zobowiązanie, a łamiących je jest (nawet proporcjonalnie) znacznie więcej niż wśród duchownych.
Wierność ma swoją cenę. Płaci się ją – w odróżnieniu od nie-wierności – z góry, ale też towar za nią otrzymany okaże się najwyższej jakości. Kto zaś tej ceny nie chce uiścić, zapłaci inną, znacznie boleśniejszą i to nie tylko dla siebie, lecz i dla otoczenia. Z powodu takich, co to zostawiają współmałżonków, rodziny, parafie, bo „nie chcą prowadzić podwójnego życia”, płaczą opuszczone dzieci, sypią się więzi, rodzą depresje, łamie się słaba wiara zgorszonych parafian. Ale – no pewnie – „każdy ma prawo do szczęścia”. To ulubione hasło--wytrych wszystkich moralnych dezerterów. Problem w tym, że szczęście znajduje się wtedy, gdy zabiega się o nie dla innych – nie dla siebie.
Ksiądz, według „Superekspressowej” wersji, przez trzy lata (bo tyle minęło od święceń) toczył „wewnętrzną walkę”. Ta walka, to nic innego, jak prowadzenie dialogu ze złym. To przyglądanie się pokusie i stopniowe odkrywanie jej pozornych walorów. Coś takiego zdarzyło się pewnej pani w ogrodzie Eden. Kiedy podjęła rozmowę z takim długim, co zwieszał się z gałęzi, była już na widelcu. Taka rozmowa musi kończyć się przyjęciem kłamstwa jako prawdy i uznaniem, że prawda to fałsz. Ten schemat powtarza się przez wieki i wciąż się ludzie na to łapią. Potem, dla kosmetyki, dodają dla swojego egoizmu parę ładnych frazesów o uczciwości, a niektórzy nawet uzasadnią to teologicznie – i proszę: mamy cnotę zdrady.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak franku@goscniedzielny.pl