Parę refleksji na temat artykułu „Rodzice dezerterzy” (GN nr 23). Moja przyjaciółka pracowała onegdaj w Belgii jako pomoc domowa. Mieszkała u naukowca wychowującego samotnie kilkuletniego chłopca (wyjątkowo „nieuczesany” mały charakterek).
Intelektualista ów nie chadzał z dzieckiem do kościoła, chociaż był katolikiem. Mawiał, że mały sam zadecyduje o swoim wyznaniu, gdy będzie dojrzały. Należy podsuwać mu lektury poszerzające jego wiedzę na temat różnych religii, pozwalające samodzielnie wybrać „właściwy kierunek”... Podobnie odebrałam przesłanie „pobożnych rad” zawartych w szarej rameczce obok publikowanego tekstu. A może ja nie do końca rozumiem głębię tolerancji z nich płynącej?
Do kogo jest taki tekścik? Myślę, że do rodziców ateistów, których dzieci dojrzewając, zauważyły Kościół w swoim życiu i pragną uczestniczyć w jego życiu. Dla katolików bowiem, jeżeli chodzi o wychowanie ich dzieci, nie ma miejsca na relatywizm religijny. Przecież w przysiędze małżeńskiej znajdują się słowa: „Czy chcecie przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym Was Bóg obdarzy?”. Przekaz wiary dzieciom, to sprawa najistotniejsza dla katolickich rodziców, to „języczek u wagi”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Grażyna Jaśla, Prudnik