Wielki Post AD 2008 z "Gościem" Stałem ledwo na nogach, ale patrzyłem bezczelnie matce w twarz, mówiąc: Ależ ja nie biorę! Potrafiłem jej ukraść pieniądze, które dostała z ZUS-u po śmierci ojczyma. Stoczyłem się na samo dno – opowiada Wiesiek Jindraczek.
Gdy mówię ludziom, że czuję się mordercą, nie chcą wierzyć. Tak. Jestem mordercą. Wielu ludzi zabiła heroina, którą im dałem. Nie jest łatwo żyć z taką świadomością, ale nie budzę się już zlany zimnym potem. Wiesz dlaczego? Bo w chwili, gdy poszedłem do spowiedzi i usłyszałem słowa: Ja odpuszczam tobie grzechy, kamień spadł mi z serca.
Boże, spadaj!
Mając piętnaście lat, ja – stary ministrant, powiedziałem Bogu: Spadaj!. Byłem strasznie zakompleksiony, miałem potwornie niską samoocenę. Wydawało mi się, że jestem do niczego. Przestałem chodzić do kościoła. Mieszkałem w Jaśle. Lata osiemdziesiąte: brud, monotonia, komuna, szarzyzna, żadnej rozrywki. Apatia. Uciekłem na ulicę. Włóczyliśmy się z kumplami po mieście, piliśmy jabole po bramach. Potem pojawiły się prochy. Kumpel chodził do szkoły farmaceutycznej, a oni na zajęciach używali koteiny i efedryny. Żarłem je łyżeczką do herbaty. Mam w sobie całą tabliczkę Mendelejewa. Do produkcji używałem amoniaku i innych świństw. To cud, że żyję. Mam tylko osiem swoich zębów. Specjaliści dawali mi kilka lat życia. Ćpałem… dwadzieścia kilka. Wiesz, mnie to powinno się zamknąć w opakowaniu z formaliną i pokazywać po szkołach. Wszedłem w heroinę, kompot. Puszczało się Hendrixa, Janis Joplin i dawało w żyłę. Długie włosy, hipisi, flower--power. Powszechne wówczas klimaty. Dziś narkotyki są na wyciągnięcie ręki. Czysta konsumpcja. A my? My naprawdę chcieliśmy zmieniać świat! Uważaliśmy się za elitę tego smutnego, zapyziałego miasta. To była forma kontestacji systemu. Tyle że uciekliśmy w ślepą uliczkę.
Ludzie mnie nienawidzili
Po trzech latach dawania w żyłę miałem bezczelność przekonywać ludzi: nie jestem uzależniony! Biorę, bo chcę. Zawsze mogę przestać. Ale nie potrafiłem już przestać. Zaczęły się wyjazdy, ucieczki, milicja. Wielu moich znajomych zmarło. Dostawali zapaści, wynosiło się ich na ulice i „zdychaj, bracie”. Rzadko się ich reanimowało. Po co mieć milicję na karku? W samym Jaśle zmarło z dziesięć osób. Naprawdę czuję się mordercą. Ludzie mnie nienawidzili. Przechodzili na drugą stronę ulicy. Brzydzili się mną. Skąd brałem kasę? Kradłem, wykręcałem „dziesionę” – napad z rabunkiem. Zawsze miałem farta: gdy na milicji robił się „smród”, kompletnie nieświadomie zmieniałem mieszkania, szedłem się leczyć. Wracałem, a ludzie mówili: Ty to masz szczęście. Wiesz, ilu ludzi pozamykali? Zawsze mi się upiekło.
Byłem bezczelny. Stojąc ledwo na nogach, patrzyłem matce w twarz i mówiłem: Ależ mamo, ja jestem czysty. Gdy zwężały mi się po narkotykach źrenice, brałem atropinę i zakraplałem sobie oczka. Oszukiwałem matkę od świtu do nocy. Była bezsilna. Potrafiłem ukraść jej pieniądze, które dostała z ZUS-u po śmierci ojczyma. Rozumiesz? Samo dno. Nie miała już kompletnie siły. W końcu po dwudziestu latach za namową proboszcza zdobyła się na szaleństwo. Powiedziała: albo jedziesz na pielgrzymkę do Medjugorie, albo wylatujesz na ulicę. Która matka tak powie dziecku? Ale to mnie ocaliło! Wszystko zaczęło się od niezwykłego „zbiegu okoliczności”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
notował Marcin Jakimowicz