Dom na święta cz. III W naszym adwentowym cyklu spotykamy rodziny, które opowiadają o tym, jakie miejsce w ich życiu zajmują trzy najważniejsze chrześcijańskie cnoty: wiara, nadzieja i miłość. Dziś opowieść o rodzinie, w której pełno miłości i… pełno dzieci.
Z rodziną jest jak z ciastem drożdżowym. Bierzesz wodę, drożdże, cukier. Robi się zaczyn. A potem mąkę i jajka. Powstaje kula ciasta. A jak się ciasto dobrze, z sercem wyrobi i postawi w cieple, to drożdże robią swoje. Kula rośnie i rośnie. Aż się z misy wylewa. Potem trzeba jeszcze raz rękami zamiesić. Jeśli ciasto ma być dobre, nie wolno rąk żałować. Dużo trudu. Wykłada się ciasto na blachę, i do pieca. Jeśli odpowiednio wyrobione – urośnie trzykroć. A potem tylko kroić i jeść. Pycha.
Początki i plany
To będzie już ze trzydzieści lat temu. Ona miała dwadzieścia lat, on dwadzieścia dwa. Mieszkali niedaleko, w sąsiednich wsiach, ale poznać to się poznali przypadkiem. Zośka szła przez pole, Mietek jechał rowerem do... innej. Trochę pobłądził, zapytał o drogę i... tak już zostali. Zośka się czasem śmieje, że gdyby siedziała wtedy w domu, nie musieliby się ze sobą męczyć. A ślub to pamięta cała wieś: Zośka w pięknej białej sukni... Podobno teraz znów moda na koronki i falbany. A za ołtarzem stał jej brat ksiądz. Wszyscy płakali. A na weselisku to przygrywał jeszcze jeden brat: miał własną kapelę. Bawili się dwa dni.
Niedługo potem urodził się Jarek. Dwa lata później – Kasia. – Mieliśmy jeden niewielki stół i cztery krzesła. Akurat na naszą rodzinę. Planowaliśmy dwójkę dzieci – Zofia krząta się po kuchni. Doprawia gołąbki, które dymią z wielkiego gara. Ile tych gołąbków na jeden raz? A, ze trzydzieści. Bo na tej dwójce dzieci to się przecież nie skończyło. I Bogu dzięki.
Gdy dzieci przybywało, trzeba było poszerzyć kuchnię: wywalić jedną ścianę, przesunąć drugą. A stół, drewniany, mocny, stolarz zrobił z dębu, co rósł tuż przed domem. U nich, w Nagoszewie, gdzie się zaczyna Puszcza Biała, to dużo takich dębów. Jakby specjalnie, dla wielodzietnych, rosły. Stół jest duży, wygodny. Mieszczą się przy nim wszystkie dzieci. Bo po Jarku i Kasi urodzili się Agnieszka, Michał, rok później Paweł. Justyna, Tomek, Beata, Dorota. I jeszcze Dominika, potem Jola i najmłodsza, teraz 4,5-letnia, Weronika. Zamiast ośmiu błogosławieństw, aż jedenaście. – Dwanaście – poprawia Mieczysław, trzymając na kolanach Weronikę. – Mamy dwanaścioro dzieci. Osiem córek, czterech synów. Tak, ja wiem – z boku to się trudno doliczyć. Nie, żadnego się nie kocha bardziej, o żadnym się nie zapomina. Ale... ten pierwszy... To się go najbardziej chyba wychuchało. Chorował, czasy były ciężkie. Ale dla dzieci to człowiek wszystko zrobi...
Była zima stulecia. Mały Jarek miał gronkowca złocistego, a apteki nie miały lekarstw. Jarek płakał całymi dniami, aż jedna z babć, nie wiedząc już, co robić, a to się głośno modliła, a to chodziła z małym po pokoju. A tak dla pewności, żeby „płaczki przeszły”, kładła małego w czerwoną poduchę. A Mietek, młody ojciec, to po robocie łapał okazję i jechał sto kilometrów do Warszawy. Tylko tam można było dostać odpowiednie leki. Wracał po nocy, wczesnym rankiem, i znów do pracy. A Jarek darł się i ludzie mówili, że może nie przeżyje. Ale Bogu chyba zależało, żeby przeżył. Uchował go dla siebie, na księdza.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska