O takich sprawach warto pisać z pewnego dystansu. Czekałem więc, aż opadną emocje i dyskusje wokół upublicznionej niedawno w mediach wypowiedzi popularnego wśród nastolatków piosenkarza Dawida Podsiadło, który zadeklarował chęć dokonania apostazji. Może teraz właśnie nadchodzi dobry moment, żeby przyjrzeć się temu co ta i wiele innych, mniej lub bardzie spektakularnych, deklaracji tego typu mówią o Kościele i do Kościoła.
07.11.2022 09:41 GOSC.PL
Szczera, odważna decyzja? Moda? Prowokacja? A może nowy rodzimy „produkt” kulturowy, który ostatnio dobrze się sprzedaje na naszym polskim podwórku? Nie zamierzam wnikać w intencje, bo też nie mam do nich dostępu. Bardziej absorbuje mnie sam fakt tego typu deklaracji, która – skoro zaistniała – o czymś nas informuje. Na wiele sposobów została też skomentowana w katolickim środowisku. Według jednych, to dobrze. Niech odchodzi. W ten sposób Kościół oczyszcza się z tych, których wiara przypomina wydmuszkę – religijno-rytualną fasadę, skrywającą wielkie duchowe „nic”. Dzięki decyzjom takim, jak ta, mniej będzie wreszcie jarmarcznego „celebrowania” katolickich uroczystości – chrztów, pierwszych komunii, ślubów – na sposób kompletnie zlaicyzowany i bez kontaktu z tym, co one rzeczywiście oznaczają na płaszczyźnie wiary. Drudzy z kolei stawiają pytanie, co jako ludzie wierzący zrobiliśmy, aby taką decyzję zatrzymać, odwrócić. Czy ktoś z Dawidem Podsiadło rozmawiał? Próbował wysłuchać, wyjaśnić, zrozumieć?
Czytaj też: Nie musimy wzajemnie spalać się na stosie
Od stanowiska pierwszej grupy trzyma mnie na dystans jakaś pobrzmiewająca w nim nuta wyższości i cień pogardy. Uderza mnie w nim głos faryzeusza z Jezusowej przypowieści o faryzeuszu i celniku: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam” (Łk 18, 11-12). Owszem, odchodzący z Kościoła apostata to nie bijący się pokornie w pierś celnik. Jednak mentalnie faryzeuszem można pozostawać także bez fizycznej obecności tego ostatniego. Stanowisko drugiej grupy skłania mnie natomiast do spojrzenia na problem nieco szerzej. Bo każdej potencjalnej rozmowie z apostatą – zarówno w tym, jak i w innym wypadku – z pewnością pomogłoby zrozumienie, dlaczego wszyscy znajdujemy się w takim momencie Kościoła i dlaczego właśnie dziś decyzję o apostazji podejmują ci, którzy przez lata jakoś w nim trwali – nawet jeśli w sposób wyłącznie formalny. Im bardziej próbuję ten moment zrozumieć, tym bardziej staje dla mnie jasne, że to nie pojedyncze „wybryki” celebrytów ale pewna konieczność wpisana w proces przeobrażeń zachodzących w tkance polskiego Kościoła. Innymi słowy w najbliższych latach ludzie (zwłaszcza młodzi) z Kościoła nad Wisła będą odchodzić i apostaci będą się z nim rozstawać. I nie istotne, czy to moda, czy emocjonalny impuls chwili, czy przemyślana decyzja. Ważne, że niestety sami ich do tego w Kościele w pewnym sensie przygotowaliśmy. Żeśmy ich do apostazji „wychowali”.
Zacznijmy od chrztu. Udzielany małym, nieświadomym niczego dzieciom, zakłada dojrzałość i odpowiedzialność wierzących rodziców, którzy następnie w procesie wtórnego katechumenatu swoje pociechy w dojrzałą wiarę wprowadzą – oczywiście przy czynnym wsparciu Kościoła. To założenie – poza pojedynczymi, coraz bardziej, niestety, nielicznymi przypadkami – okazało się zawodne i przez całe lata nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że nie działa. Nie tylko odpowiedzialność rodziców okazywała się wątpliwa, ale sama ich wiara – powierzchowna. Nie potrafili, nie chcieli, a może nie zależało im na wprowadzeniu swoich pociech w jej doświadczenie – często dlatego, że sami go nie mieli. W domu nie mówili więc dzieciom o Bogu, nie uczyli modlitwy opartej nie tyle na mechanicznej recytacji, ile na wewnętrznej relacji, nie dzielili się z nimi Ewangelią i tym, jakie miejsce Jezus zajmuje w ich życiu, a życiem o tym nie zaświadczyli. W efekcie to, co miało być katechumenatem, zamieniało się zazwyczaj w szczątkowy, nakazowy wykład zasad moralnych (nie zawsze jasno potwierdzony osobistym przykładem rodziców), a częściej jeszcze – w praktyczne wdrożenie w społeczno-religijną obyczajowość połączoną z nakazem uczestnictwa w obrzędach, których faktycznego sensu niejednokrotnie sami rodzice nie rozumieli.
Pierwsza komunia. Na niej w zasadzie kończył się w wielu wypadkach ów rodzinny „katechumenat” – gdzieś między wybieraniem lokalu na komunijny obiad a obliczaniem wartości prezentów otrzymanych przez głównego bohatera uroczystości. O całą resztę – spowiedź i przygotowanie do niej oraz religijne uświadomienie dzieci – miał już wówczas zatroszczyć się Kościół i większość rodziców bardzo chętnie obsadziła w tej roli katechetów, z ulgą przekazując im w tym zakresie prawo wyłączności oraz zwalniając się z wszelkiej powinności. Wszystko, co następowało później było tego konsekwencją. Tak jak nie utrzyma się wiara, która w systemie rodzinnym dziecka przekazywana była (jeśli była) przez rodziców bez ich osobistego świadectwa i wprowadzenia w duchowe doświadczenie, tak musiała zawieść katecheza, która nie została integralnie spięta z ewangelizacją. Ale jak miała zostać spięta, skoro świat na swoją „ewangelizację” umysłu młodego człowieka ma wszystkie możliwe najnowsze środki i niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę. A ile czasu ma Kościół? Tych kilka lekcji religii, które dla wielu katechetów są nierzadko po prostu walką o przetrwanie we wrogim Ewangelii środowisku, gdzie młody człowiek, wrzucony w sieć skomplikowanych rówieśniczych relacji, ciągnięty jest przez nie w stronę dokładnie odwrotną niż proponuje ewangeliczne przesłanie? Jak w tych warunkach efektywnie uczyć zasad katolickiej wiary i moralności? Jak skutecznie ewangelizować? Choćby katecheta stawał na rzęsach (wielu staje), zdoła z owej sieci wyłowić jedynie poszczególne osoby, które w zasadzie mają szansę na przetrwanie w wierze tylko wtedy, gdy poza szkołą znajdą wspierające je środowisko rówieśnicze (stosunkowo niewielkie, skupione zazwyczaj przy parafiach młodzieżowe grupy formacyjne). A co z resztą?
Bierzmowanie. Jeśli ta „reszta” ma jeszcze jakieś religijnie kojarzone cele to bierzmowanie jest chyba jednym, jeśli nie jedynym z nich. Dlaczego? Bo utarło się przekonanie, że jest potrzebne, albo przynajmniej, że przydaje się do ślubu, a ponieważ sam ślub też może się przydać (nigdy nie wiadomo, czy ewentualnej drugiej połówce nie będzie na tym zależeć), więc lepiej sobie tej ścieżki nie komplikować. Wielu więc jeszcze na ścieżce do bierzmowania się utrzymuje, choć często pod szyldem uroczystego pożegnania z Kościołem. Niestety, w Kościele sami tę fikcję konserwujemy, od wielu już lat godząc się na grę pozorów. W niektórych parafiach wciąż bardziej kładzie się akcent na to, żeby w statystykach wybierzmowanych ich liczba dramatycznie nie malała, niż żeby faktycznie zweryfikować ich realną gotowość. W efekcie sakramentu dojrzałości chrześcijańskiej udziela się nierzadko osobom duchowo niedojrzałym, religijnie niedouczony, w minimalnym nawet stopniu niezaangażowanym w życie wiarą. Osobom które za chwilę, za zgodą rodziców wypisują się z lekcji religii i w zasadzie zrywają jakikolwiek kontakt z Kościołem.
Dlaczego więc dziwią nas wybrzmiewające tu i ówdzie informacje o coraz liczniejszych apostazjach? Owszem, jest być może wiele czynników, które sprawiły, że one właśnie teraz formalnie się wydarzają. Ale przecież przez lata dojrzewały w umysłach i sercach apostatów wraz z obumieraniem ich wiary, która prawdopodobnie nigdy się w nich faktycznie nie urodziła. Z pewnością są pojedyncze przypadki osób gorliwych w wierze, które coś w ich historii relacji z Kościołem złamało i skrzywdziło, przyczyniając się do takich decyzji. Sądzę jednak, że w większości to są apostazje cicho nadchodzące, „pełzające”, dojrzewające jako owoce stopniowo narastającego religijnego zobojętnienia, które przebudziło się na chwilę pod wpływem wewnątrzkościelnych skandali, zgorszeń, czy ogólnego zniechęcenia do instytucji Kościoła i podjęło decyzję o sformalizowaniu tego, czym w zasadzie w sposób nieformalny już dawno się stało; przed czym nie zdołaliśmy występujących z Kościoła ocalić.
Czy to zwiastun końca katolicyzmu w Polsce? Żadną miarą, choć z pewnością zwiastun końca pewnej jego epoki. Dlatego nie należy się lękać zachodzących w nim obecnie procesów. Oczywiście, nie chodzi o to, aby apostazje bagatelizować. To zawsze jest dramat całej wspólnoty i trzeba zrobić wszystko, żeby do niego nie dopuścić – zwłaszcza próbując pomóc osobom, które taką decyzję podejmują. Jednak proces odchodzenia z Kościoła części wiernych (niezależnie od tego, czy oficjalnie sformalizowany, czy skryty), krystalizacja w nim pewnych postaw, otwarte krytyczne nazywanie błędów i nadużyć, kurczenie się parafialnych wspólnot, osłabienie autorytetu hierarchii to tylko jedna strona procesu transformacji Kościoła. Druga, to większa świadomość religijna i dojrzalsza wiara tych, którzy w Kościele pozostają, ich głębsza integracja i ściślejsze relacje międzyosobowe, wzrost poczucia podmiotowości i sprawczości u świeckich, rosnąca rola małych wspólnot nastawionych na ewangelizację, a także bardziej zindywidualizowane duszpasterstwo. Wiele z tych pozytywnych elementów transformacji Kościoła jest jeszcze w powijakach, jednak wierzę głęboko, że to właśnie one będą wkrótce źródłem jego odnowionej siły w coraz bardziej zsekularyzowanym polskim społeczeństwie, w którym autentycznie żyjący wiarą chrześcijanie już dawno są mniejszością. Wierzę w to, bo zgadzam się z papieżem Franciszkiem, który zauważył niedawno, że Kościół w Polsce jest na dobrej drodze oczyszczenia.
Aleksander Bańka