W świecie - Rok 2010 Przyznam się do niekonsekwencji: nie kryję swojej niechęci do polityki USA, a jednocześnie szkoda mi obnażonej dyplomacji Ameryki.
Przyznam się też do obłudy: oburzałem się na WikiLeaks, że łamie podstawową zasadę dyskrecji („nie wszyscy mają takie samo prawo do wszystkich informacji”), a jednocześnie sam korzystałem z ujawnionych depesz amerykańskich ambasadorów. Już się tłumaczę.
Najpierw z „niekonsekwencji”. Słuszna niechęć do amerykańskiego balonu i krytyka polityki zagranicznej Waszyngtonu nie zatarła we mnie poczucia sprawiedliwości: skoro cały świat ogląda amerykańską dyplomację „bez tajemnic”, to dlaczego nie zafundować analogicznego serialu chińskiego, rosyjskiego, irańskiego itd. Po co? Żeby było jasne, że podobne plotki, obmawianie przywódców, a nawet szpiegowanie to praktyka stosowana przez wszystkie państwa, a na pewno przez największych graczy, w tym tych najmniej przewidywalnych. W tym sensie lekcja wiedzy o społeczeństwie, zafundowana nam przez WikiLeaks, jest niepełna.
Nawet jeśli depesze odsłaniają przy okazji tajemnice innych państw, to i tak najbardziej nagi w tym spektaklu jest Waszyngton. Teraz tłumaczenie z „obłudy”. Sam nigdy bym takich depesz nie ujawnił. Skoro już jednak stały się „dobrem powszechnie dostępnym”, trudno nie komentować ich zawartości.
Tym bardziej że jest jedna dobra strona tego przecieku: wiele osób ze zdumieniem odkryło, że stosunki międzynarodowe to nie poklepywanie się po ramieniu i szerokie uśmiechy przywódców. W rzeczywistości prawdziwa polityka to prowadzona za kulisami twarda gra o własne interesy i prestiż. Niektórzy zwykli takie rewelacje określać pojemnym terminem „spiskowych teorii dziejów”. Doskonałe hasło do ucinania wszelkiej głębszej dyskusji. Tymczasem polityczna kuchnia tak właśnie wygląda.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
(obraz) |
Jacek Dziedzina