W Konkursie Chopinowskim nie chodzi tylko o to, żeby wyłowić wirtuozów. Chodzi o to, aby odkryć wśród nich takich, którzy specjalnie czują Chopina.
Należy do najstarszych i najbardziej prestiżowych konkursów wykonawczych na świecie. Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina, zwany potocznie Konkursem Chopinowskim, odbywa się co pięć lat i za każdym razem budzi emocje. Nic dziwnego – to właśnie tutaj zwyciężali Martha Argerich, Krystian Zimerman czy Rafał Blechacz. Wszyscy oni zrobili później wielką karierę w świecie muzycznym.
Muzyka zza żaluzji
Jak to się dzieje, że prawdziwych melomanów nie nuży słuchanie na wszystkich etapach utworów jednego tylko kompozytora? Czy w twórczości, która tak mocno została zgłębiona, można odkryć jeszcze coś nowego? Okazuje się, że tak. Jeśli sięgniemy do historii recepcji Chopinowskiego dzieła, zobaczymy, że na początku XX wieku wcale nie było jasne, jak należy grać utwory naszego wybitnego artysty. Jerzy Waldorff pisał, że jego sztukę postrzegano wówczas często jako „cieplarnianą i chorobliwą”; że sprowadzano ją do „spowitego krepą sztandaru narodowej niewoli”. Dopiero z inicjatywy prof. Jerzego Żurawlewa rozpoczęła się szersza dyskusja o tym, jak grać Chopina. Prezydent Ignacy Mościcki obiecał, że obejmie konkurs swoim patronatem, i tak się zaczęło. W 1927 roku odbył się pierwszy Konkurs Chopinowski, którego zwycięzcą został Lew Oborin, reprezentant ZSRR. Warto dodać, że w rywalizacji uczestniczył także sam Dymitr Szostakowicz – jak się później okazało, jeden z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku. W Warszawie zdobył dopiero siódmy dyplom uznania. Po trzecim Konkursie Chopinowskim w 1937 roku nastąpiła przerwa spowodowana II wojną światową. Zorganizowanie kolejnej imprezy okazało się możliwe dopiero dwanaście lat później. Jedyną ocalałą po wojnie salą koncertową w mieście było pomieszczenie w budynku „Roma”. To tu odbyły się przesłuchania. W dwóch pierwszych etapach, aby zapewnić większą sprawiedliwość werdyktu, jury słuchało pianistów zza żaluzji.
Żeby Chopin był Chopinem
Praca jurorów w konkursie pianistycznym to niezwykle trudne zadanie. Większość wykonawców pod względem technicznym jest przygotowana doskonale. Jurorzy muszą więc często wyłapywać niuanse, którymi różnią się poszczególne wykonania. Ocena, siłą rzeczy, musi być subiektywna. – Zawsze boję się, żeby jury i krytycy nie zachwycili się jedną osobą, która uwiedzie ich swoją widowiskową grą, zdominuje własną osobowością. To nie zawsze idzie w parze z intencjami kompozytora – mówi prof. Andrzej Jasiński.
Profesor już po raz ósmy wchodzi w skład jury Konkursu Chopinowskiego. Po raz trzeci jest jego przewodniczącym. – Konkurs nie jest tylko po to, żeby wyłowić wirtuozów – twierdzi – bo to zadanie dla innych światowych imprez, ale aby odkryć takich wirtuozów, którzy specjalnie czują Chopina. To oni powinni zostać wzorem dla uczniów. Istnieje niebezpieczeństwo, że gdyby ci ekstrawaganccy wirtuozi byli naśladowani przez młodszych, Chopin nie byłby już Chopinem. A przecież sam kompozytor mówił o graniu, że jego ostatecznym celem jest prostota. Wolał, by krytycy pisali, że grał za cicho, niż by mówili, że walił w klawisze. Sprawiedliwość w ocenianiu mają zapewnić demokratyczne procedury głosowania. Głos przewodniczącego może przeważyć szalę tylko w przypadku wielokrotnego remisu w poszczególnych głosowaniach. Jurorzy rozmawiają z uczestnikami dopiero po koncercie laureatów, a pedagodzy zasiadający w jury nie mają prawa głosować na swoich wychowanków.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski, Barbara Gruszka-Zych