- Ta procedura medyczna tak zamąciła mój umysł, że przez cały czas myślałam tylko, kiedy zajdę w ciążę - wspomina Adriana. Nie umiała patrzeć na rodziców kilkorga dzieci bez zazdrości. To było błędne koło.
Zaraz po ślubie z Marianem poczęła im się Patrycja. Dziś ma sześć lat i właśnie poszła do szkoły. Adriana pochodzi z rodziny wielodzietnej i chciała mieć co najmniej dwójkę dzieci. Ale po roku starań zaczęła się niepokoić, że coś jest nie tak. Oboje poszli do lekarza i zaczęły się badania.
Jak maszyna
– Mąż pojechał do Zabrza na sprawdzenie nasienia. To był koszmar, musiał je zdobyć w toalecie – opowiada Adriana. – Nawet się nad tym nie zastanawiał, ważna była diagnoza. Okazało się, że z nim wszystko w porządku. Potem u niej wykryto jakieś nieprawidłowości hormonalne. Lekarz zlecił jej monitorowanie cyklu miesiączkowego. Kiedy zaczynało się jajeczkowanie, musiała jechać na badania, a potem przez dwie doby jak najczęściej współżyć z mężem. – Czułam się jak maszyna – mówi. – To było jakoś deprawujące, jeżeli chodzi o psychikę. Wszystko według instrukcji, pod kontrolą. Świat skurczył się do myślenia o jednym. Żeby zajść w ciążę. Dodatkowo poddała się badaniom drożności jajowodów. Okazało się, że lekarze nie mają zastrzeżeń. Zaczęli podejrzewać, że plemniki giną gdzieś „po drodze”, najpewniej w szyjce macicy. Dlatego, żeby ją ominąć, zaproponowano im sztuczną inseminację. Nie wiedzieli, jak na to zareagować.
Prośby Adriany
– Dopiero po rozmowie z księdzem zorientowałam się, że zarówno sztuczna inseminacja, jak i metoda in vitro są naganne moralnie – przyznaje. – Nie było 100-procentowej gwarancji na to, że poczniemy dziecko, a jak ja potem żyłabym z tym obciążeniem? Nie mogłabym spokojnie funkcjonować. Dostała skierowanie do poradni leczenia niepłodności. Kiedy lekarz usłyszał, że nie decydują się na żadną z proponowanych metod, uznał, że dalsze leczenie nie ma sensu. Zawsze jeździła na Jasną Górę prosić o łaski. – Od dzieciństwa pisałam tam takie karteczki z prośbami i dziękczynieniami, które wrzucałam do skrzyni – opowiada. – Najpierw prosiłam, żeby urodziło się nam drugie dziecko, potem, żebym umiała się pogodzić z faktem, że go nie ma. A to było najtrudniejsze.
Imię z nieba
Od końca leczenia minęło półtora roku kiedy poszła na kontrolę. Ginekolog znów zalecił badania hormonów. Na spokojnie z nich zrezygnowała. – Minęło kolejne półtora roku i ni stąd, ni zowąd okazało się, że jestem w ciąży – śmieje się. – Byliśmy pewni, że to działanie Pana Boga. 18 lipca urodził im się synek. Już przed porodem myśleli dla niego o imieniu Szymon. Okazało się, że przyszedł na świat dzień przed świętem swojego patrona – Szymona z Lipnicy. Dopiero po powrocie do domu Adriana sprawdziła, że Szymon znaczy „Bóg wysłuchał”. – Mnie było łatwiej zrezygnować z in vitro, miałam już córeczkę – mówi. – Innym rodzicom radzę, że warto poddać się podstawowym badaniom, ale nie można przekraczać granic. Przychodzi moment, że trzeba zdać się na łaskę Boga, bo tylko wtedy przyjdzie spokój wewnętrzny.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych