Barack Obama nie mógł przegrać tych wyborów. Amerykanie zbyt mocno kochają scenariusze hollywoodzkich filmów. A kandydat Demokratów doskonale odegrał rolę na miarę bohatera kinowego hitu. Tyl-ko czy prezydent-gwiazdor będzie w stanie zmierzyć się z realnymi wyzwaniami światowego mocarstwa?
Z jednej strony chciałoby się poddać powszechnej euforii. Historyczny moment, historyczne wybory, pierwszy czarnoskóry prezydent Stanów Zjednoczonych. Ostatnia bariera segregacji rasowej została pokonana. Spełniło się słynne marzenie Martina Luthera Kinga, który chciał, by Ameryka doczekała czasów, w których nie kolor skóry, ale wartość i praca człowieka będą decydowały o jego awansie społecznym. To się dzieje na naszych oczach, więc jak tu nie wytrzeć łezki ze wzruszenia. I trudno nie wierzyć w autentyczność łez milionów Amerykanów, którzy w Obamie złożyli całą swoją nadzieję. Ale trudno poddać się tanim emocjom (poza mdlejącymi z zachwytu prezenterami pewnej telewizji), jeśli rozumiemy, że właśnie rozstrzygnęła się zażarta walka dwóch wizji Ameryki. Przegrał proces rewolucji konserwatywnej (nie bez winy jej autorów), wygrał projekt bliżej nieokreślonej „zmiany”, chwytliwego hasła na czas kryzysu. Nie można odmówić charyzmy 44. prezydentowi USA. Tylko niepokoją dwie rzeczy: mglistość poglądów Obamy w sprawach polityki zagranicznej oraz – z drugiej strony – aż nadmierna wyrazistość jego poglądów w kwestii ochrony życia i rozumienia rodziny.
Socjalizm w USA?
Niektórzy podejrzewają Obamę, że całkiem serio będzie chciał wprowadzić socjalizm. To przez jego „nadopiekuńcze” pomysły. Chce podnieść podatki najbogatszym, obniżyć biedniejszym, ograniczyć produkcję poza USA, popiera plan wpompowania miliardów dolarów w system bankowy. Ten ostatni projekt popierał też McCain. Socjalizmu jednak nie będzie, bo nikt z polityków nie kwestionuje faktu, że wolny rynek jest podstawą dobrobytu. Mimo to plany polityki podatkowej budzą obawy, czy nie doprowadzi to do jeszcze większego załamania gospodarki. Bardziej przychylnie warto przyjąć pomysł Obamy, żeby zapewnić w końcu w miarę powszechny dostęp do opieki zdrowotnej. Obecnie, kto nie ma ubezpieczenia (nie jest obowiązkowe), jest skazany na radzenie sobie bez pomocy medycznej. I to jest problem milionów Amerykanów, którzy często rzeczywiście nie mogą pozwolić sobie na płacenie ubezpieczenia.
A koszty leczenia są po prostu astronomiczne. Kilka lat temu sam doświadczyłem, co znaczy opieka zdrowotna made in USA. Trochę za długa obecność na słońcu skończyła się tak poważnym poparzeniem skóry, że nie obeszło się bez wizyty w klinice. Piętnaście minut porad, żeby „unikać słońca tego roku”, oraz zastrzyk i przepisanie leków kosztowałyby mnie... 460 dolarów! Gdyby nie ubezpieczenie, które musiałem na szczęście, jako przyjezdny, posiadać. A dzienny pobyt w szpitalu mógł mnie kosztować 2 tys. zielonych. Już wtedy w hipermarketach biedniejsi Amerykanie zaopatrywali się w sztuczne plomby, jeśli nie mogli udać się do dentysty. Obama chce, żeby pracodawca opłacał składkę zdrowotną swojemu pracownikowi do narodowego funduszu ochrony zdrowia. To wcale nie musi, jak wiemy, oznaczać likwidacji prywatnej służby zdrowia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina