Stwierdzenie śmierci mózgu było wyrokiem. Ale niezbadane są wyroki Boskie
Państwo Jan i Anna Koczywąsowie mieszkają we wsi Michowice koło Skierniewic. On prowadził własną firmę, ona jest nauczycielką. Całym światem są dla nich dzieci: Karolina, Maria i Jakub. Spokojne życie w tragedię zamienił piecyk grzewczy.
„Nie mogę usnąć”
30 listopada 2005 r. Jan Koczywąs, kierowca TIR-a, po długiej podróży zatrzymał się na nocny odpoczynek na parkingu w Piotrkowie Trybunalskim. Z jesiennymi przymrozkami w kabinie samochodu dobrze sobie radzi piecyk zwany pospolicie „słoneczkiem”. – Późnym wieczorem zadzwoniłam do męża – wspomina pani Anna. – Pamiętam, że jego ostatnie słowa brzmiały – „nie mogę usnąć”. Dzień później urwał się kontakt z mężem pani Anny. Zaniepokojona żona pojechała na parking w Piotrkowie. Tam znalazła nieprzytomnego męża zamkniętego w kabinie. – Jakiś mężczyzna pomógł mi wybić szybę i otworzyć drzwi. Zaraz przyjechała karetka. Lekarz powiedział, że to jego ostatnie chwile – mówi ze łzami w oczach pani Anna.
Jan Koczywąs zatruł się tlenkiem węgla. Stężenie tlenku węgla w organizmie było tak duże, że pacjent nie powinien doczekać dojazdu do szpitala.
„Proszę pomyśleć o narządach”
Mijały dni i tygodnie. Pan Jan wciąż nie wybudzał się ze śpiączki. Lekarze ze specjalistycznego szpitala w Łodzi nie dawali rodzinie nadziei. Jak refren powtarzali: „Jeśli zdarzy się cud i pacjent przeżyje, to na zawsze pozostanie roślinką”. Dodatkowo pojawiły się komplikacje i nowe choroby: sepsa, śmiertelnie niebezpieczne zapalenie płuc. Kolejne badanie wykazało śmierć mózgu. – Lekarz prowadzący zasugerował, abym w najbliższym czasie pomyślała o zgodzie na przeszczep narządów – wspomina Anna Koczywąs.
O cudowne uzdrowienie dla Jana modliło się wielu ludzi. – Kiedyś zupełnie obca osoba przysłała mi obrazek z relikwiami Jana Pawła II. Zawiozłam ten obrazek do szpitala i postawiłam obok łóżka Jasia. Kiedy lekarze powiedzieli, że śmierć mózgu oznacza koniec, poszłam do Jasia i z płaczem upadłam przy jego łóżku. Wtedy spojrzałam na ten obrazek, a Ojciec Święty uśmiechnął się do mnie i powiedział mi w sercu: „Nie martw się, a wszystko będzie dobrze”.
„Daj mi pić”
Po dwumiesięcznej śpiączce Jan Koczywąs zaczął dawać oznaki życia. 28 stycznia 2006 r. niespodziewanie powiedział do córki: „Daj mi pić”. Z medycznego punktu widzenia Jan Koczywąs miał nikłe szanse, by przeżyć i żadnych, by wrócić do zdrowia. – Dla mnie i moich kolegów ta historia jest cudem – mówi lek. med. Maria Klemba-Borek ze Skierniewic. Dziś pan Jan ma tylko niewielkie problemy z chodzeniem. Mówi, czyta, wszystko i wszystkich pamięta. – W moim życiu i życiu mojej rodziny nastąpiło całkowite przewartościowanie. Wiem, że to Bóg mnie uzdrowił za wstawiennictwem Jana Pawła II – mówi ze łzami w oczach pan Jan. – Nie żałujemy tych wszystkich tragicznych chwil, bo one pokazały nam, kto w życiu jest najważniejszy. Anna Koczywąs w styczniu tego roku spotkała się w Krakowie z kardynałem Stanisławem Dziwiszem. Zabrała ze sobą kompletną dokumentację medyczną, w której były tylko śmiertelne diagnozy. Kardynał Dziwisz wysłuchał wzruszającego świadectwa. Być może dotrze ono do Watykanu jako świadectwo uzdrowienia za wstawiennictwem Papieża Polaka.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
opowieść o Janie Koczywąsie (spisał Marcin Wójcik)