Annie Ernaux przygląda się życiu. Szczególnie polecam nienawiść i pogardę wobec chrześcijaństwa. Ale po kolei.
W tym roku wygrała Annie Ernaux, Francuzka, rocznik 1940. Akademia napisała w uzasadnieniu: „Bezustannie i pod różnymi kątami przygląda się życiu naznaczonemu problemami związanymi z płcią, językiem i klasą społeczną”. Przykłady tego przyglądania się życiu: kobieta wyemancypowana, dystansująca się od drobnomieszczańskich korzeni i zasad (dawno nie czytałem autorki z taką mściwością traktującej własnych rodziców), zaangażowana w „nie” dla USA i NATO, w „tak” dla #MeToo, ekologii i prezydenckiej kandydatury Melenchona (kandydata antynatowskiej lewicy, prorosyjskiej i prokomunistycznej). Wojciech Stanisławski próbuje jej bronić: „Nobla dostała jednak za pisarstwo, a nie podpisy pod listami zbiorowymi francuskiej lewicy”. Nie zgadzam się: żaden talent by tu nie pomógł, gdyby nie to, co zauważył przed dwoma tygodniami w GN Szymon Babuchowski: „Kluczowym, a nie nazwanym problemem świata, który kleci [to dobre słowo à propos talentu – przyp. J.S.] przed naszymi oczami tegoroczna laureatka literackiego Nobla, pozostaje fakt, że jest to świat, z którego wyrzucono Boga” – sprawnie napisana pustka po Bogu. Co w to miejsce? „Szczytować na wszelkie możliwe sposoby” (to cytat z jej kluczowej książki, przepraszam). Czytałem „Lata” (autobiograficzną powieść z 2008 roku) tego lata i poza niesmakiem oraz kpinami i odrazą do katolicyzmu zapamiętałem obsesję seksualną autorki. W każdym razie rozwiązłość jest tu sposobem na życie. Natomiast, pisze, religia rzymskokatolicka przestała nam (nam, bo Ernaux uważa się za reprezentantkę tzw. pokolenia 1968) być do czegokolwiek potrzebna.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. prof. Jerzy Szymik