Postępy ukraińskiej armii na froncie nie przekładają się na silniejszy doping ze strony europejskich przyjaciół. Przeciwnie, im bliżej zimy, tym większa będzie presja na Kijów, by przyjął warunki Moskwy.
Jest jasne, że bez militarnej pomocy głównie Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii Ukraińcy nie znajdowaliby się dziś w tym miejscu, w którym są – kontrofensywa na wschodzie kraju przynosi efekty, co w połączeniu z fatalnym morale i stanem rosyjskiej armii daje nadzieję na zwycięstwo. Przynajmniej dopóki mówimy o wojnie konwencjonalnej. Ale jest również jasne, że gdyby bliżsi geograficznie przyjaciele Ukrainy – głównie Niemcy i Francja – faktycznie byli jej przyjaciółmi, wojna mogłaby skończyć się już dawno. O dziwo, nawet w miarę postępów ukraińskiej armii nie widać oznak jakiegoś znaczącego entuzjazmu w stolicach tych krajów, które mogłyby przesądzić o losach wojny na korzyść Kijowa. Co więcej, dochodzą nowi „życzliwi”, którzy rozwiązanie widzą raczej w uległości wobec żądań agresora niż w zwiększeniu pomocy dla broniącej się dzielnie ofiary. Najbardziej zaskoczył głos z Rumunii. Tamtejszy minister obrony zaczął mówić o konieczności „negocjacji” z Putinem… nad głowami Ukraińców. Słynne powiedzenie kardynała Richelieu: „Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam” w przypadku Ukrainy sprawdza się tylko w pierwszej części. Przyjaciele faktycznie potrafią wbić nóż w decydującym momencie tej wojny. Druga część mądrości francuskiego kardynała w tym wypadku nie działa: Ukraina z wrogami nie poradzi sobie sama.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina