Zimny grudniowy wiatr szaleje po pustym, zmarzniętym ogrodzie. Pod śniegiem rosną prawie dwa tysiące gatunków roślin, w większości alpejskich – opowiada Stanisława Augustynowicz.
Jej dom od rana huczy. Po schodach zbiegają dzieci. Pani Stasia ma już jedenaścioro wnuków. Na żywieckiej Grapie mieszka dziś dwanaście osób. A na wakacje ściągają tu znajomi z całej Polski. Dlaczego? Bo drzwi są zawsze otwarte. – Nigdy nie spotkaliśmy tak gościnnego domu – zgodnie podkreślają ci, którzy nocowali u Augustynowiczów. I profesorowie uniwersytetu, i muzycy rockowi.
– Gdy przyjechaliśmy z mężem na Grapę, to powiedziałam: wiesz, tu jest tak ładnie, że to nie może być tylko dla nas – opowiada pani Stasia. – Nie przeszkadza mi ten ciągły ruch – uśmiecha się zza okularów.
Myślałam, że jestem w piekle
– To taki chrześcijański dom, który każdego w progi przyjmie – zachwala o. Maciej Zięba, prowincjał polskich dominikanów, który na Grapie bywał od dziecka. Pani Stasia jest jego ciocią i matką chrzestną. – Maciek przysyłał różnych ludzi – śmieje się pani Stasia. – W 1984 roku, tuż po amnestii, przyjechał do nas Władysław Frasyniuk. Siedział tu trzy tygodnie, a wraz z nim przyjechało na żywiecką Grapę… czterdziestu ubeków. Obstawili wszystkie miejscowe choinki, między którymi biegały nasze małe dzieci. Otoczyli dom jak twierdzę. Po trzech tygodniach jeden z nich podszedł do opozycjonisty: panie Władku, niech pan już wraca do Wrocławia. My tu pana pilnujemy, nudzimy się, wydajemy pieniądze, a w domu czekają na nas żony i dzieci.
– Nie bała się pani? – pytam. – Nie. Nigdy nie było w tym domu strachu, paniki.
– Jako dzieci nie widzieliśmy nigdy histerii, użalania się: jakaż to jestem nieszczęśliwa! Mama zawsze była pełna życia – opowiada jej córka Marysia. – I choć często zmagała się, nie okazywała tego na zewnątrz. Nie burzyła tego świętego domowego ciepła. Nawet wtedy, gdy zginął nasz braciszek.
Władziu miał dwa latka. Razem z czteroletnią siostrą bawił się w malutkiej rzeczce. Brodzili w niej często, bo woda sięgała im zaledwie do kostek. Tego dnia ktoś pierwszy raz od dziesięciu lat otworzył pobliską tamę. Strumień wody porwał dzieci. Jagusia się uratowała. „Chwyciłam się tlawki” – opowiadała przejęta.
– Po stracie syna mama osiwiała w ciągu kilku dni. Dosłownie. Ale nawet wtedy nie było w domu cienia histerii – opowiada jej córka Marysia. – Poszła z tatą pieszo z Żywca do Częstochowy. Byli poza domem dość długo. Ale wrócili przemienieni.
– Bałam się bardzo, że stracę ufność do Pana Boga – opowiada pani Stasia. – Czasami modliłam się tylko tak: Panie Boże, żeby to prawda była, że Ty jesteś! Były różne fale. Kiedyś przeżywałam taki brak nadziei, że myślałam już, że jestem w piekle. Zachwianie ufności do Pana Boga to było najgorsze doświadczenie w życiu. Ale, co najdziwniejsze, wyszłam z tych zmagań bardzo umocniona. I ta ufność jest dziś o wiele większa niż przedtem.
Jasiu, teraz kombinuj!
– Gdy zmarł mój mąż, botanik, zostawił mi na głowie cały dom, szóstkę dzieci i te rośliny – pani Stasia oprowadza nas po ogrodzie. – Kiedyś po jego śmierci nie miałam pieniędzy, a musiałam zapłacić na drugi dzień jakąś straszną sumę. A był lipiec, gdy nikt nie kupuje od nas żadnych sadzonek roślin…
– … i mamusia usiadła i pogadała z niebem – dopowiada Marysia. – Jasiu, zostawiłeś nas z tym całym bałaganem, a ja muszę mieć na jutro tyle i tyle pieniędzy. Teraz kombinuj, skąd ja mam to wziąć.
– No, może niedosłownie tak, ale rozmawiałam z mężem w tym duchu – śmieje się pani Stasia.
Na drugi dzień przyjechali niespodziewani klienci i wykupili roślinki za… pożądaną sumę. Żywy dowód na obcowanie świętych – oczy pani Stasi błyszczą.
Uśmiech nie znika z jej twarzy. – Bo ja mam taką wadę, że się ogromnie wstydzę mówić innym, że jest mi smutno albo że mnie coś boli. Okropnie się tego wstydzę – śmieje się. Po śmierci męża nie załamała się. Wychowała sześcioro dzieci. Nie przyszło jej na myśl, by nie poszły na studia. Zawsze znalazły się jakieś pieniądze.
– Gdy trzeba było wybrać: chleb czy książka, mama zawsze wybierała książkę – opowiada Marysia.
– Oj, Marysiu, czy chodziliście kiedyś głodni? – załamuje ręce pani Stasia.
– Oj, mamusiu, przecież żartuję!
Obie długo się śmieją.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz