Nie chciał do szpitala. Chciał umierać w domu, wśród swoich. Za oknem czuwał rozmodlony tłum. A dalej cały świat. Ostatnia prośba: „Pozwólcie mi odejść do domu Ojca”. Swoim odchodzeniem Jan Paweł II wygłosił ostatnią katechezę: o dobrej śmierci.
Papież nie ukrywał swojej słabości. Drżąca ręka, trudności z chodzeniem, aż po całkowite unieruchomienie, usta wykrzywione grymasem bólu, słabnący głos, zabieg tracheotomii. Umierał otoczony modlitwą, współczuciem, ciepłą obecnością tak wielu ludzi. Przytulony do krzyża, jak w ten pamiętny Wielki Piątek podczas Drogi Krzyżowej. Szedł świadomie naprzeciw Tajemnicy. Uczynił ze swojego cierpienia i śmierci jedną z najważniejszych lekcji… życia. Jakby chciał powiedzieć po raz ostatni: nie lękajcie się! Tym razem w kontekście tego, co najbardziej człowieka przeraża – śmierci. Jakby chciał powiedzieć: każdy umrze, tak jak ja. Zawiedzie medycyna i technika. Nie zawiedzie Bóg. Jemu zaufajcie, nie lękajcie się!
Z życia do życia
W wieku 79 lat Papież napisał bardzo osobisty list do osób w podeszłym wieku. Wyznał w nim: „Także my, ludzie starzy – z trudem godzimy się z perspektywą odejścia. (…) Zarazem jednak głębokim pokojem napełnia mnie myśl o chwili, w której Bóg wezwie mnie do siebie – z życia do życia! Dlatego wypowiadam często – i bez najmniejszego odcienia smutku – modlitwę (…) – w godzinie śmierci wezwij mnie i każ mi przyjść do Siebie”.
Tysiące bliskich żegnało się ze zmarłym. Wiele stacji telewizyjnych przekazywało obrazy z Bazyliki św. Piotra. Kamery wycelowano w katafalk, na którym spoczywało ciało Papieża. Nieboszczyk w porze największej oglądalności! Coś, co nie śniłoby się wcześniej żadnemu producentowi. Transmisja nieprzerywana reklamami tego wszystkiego, co ma zapewnić pełne, bezpieczne i syte życie, ale przecież nie uchroni od śmierci. To było jeszcze jedno zwycięstwo Papieża. Swoją śmiercią upomniał się o miejsce należne śmierci w ludzkim życiu.
Panie Jezu, zabierz mnie
Tak, to była dobra śmierć – mówi o śmierci swojej mamy, ks. Antoni Bartoszek, teolog, moralista, specjalizujący się w opiece paliatywnej. – Wszystko trwało ponad 3 miesiące. Mama poszła do szpitala 3 stycznia. Rak rozwijał się szybko. Rano codziennie odmawiała Różaniec. Mówiła: muszę szybko zmówić Różaniec, bo potem już może nie dam rady. Kiedyś ktoś tak odstawił paczkę z ligniną, że zasłoniła krzyż. Prosiła mnie, bym jej odsłonił krzyż. Chciała go widzieć. Mówiła nam, że ofiarowuje swoje cierpienie za konkretne osoby. Kiedy przychodziły bardziej bolesne dni, mówiła: Widać, ten ktoś tego więcej potrzebuje. Kiedyś męczył ją straszny ból.
– Teraz cierpię już za samą siebie – wyszeptała. Przez ostatni miesiąc nie mogła już przyjmować pokarmów, tylko kroplówkę. – Patrz, Pan Jezus jest tak blisko, a ja go nie mogę przyjąć. Zapytałem ją: czego ci potrzeba? – Właściwie chcę tylko jednego… Pewnego dnia zauważyłem na jej twarzy niepokój. Powiedziała wtedy: módl się, bo on tu jest. Zapytałem: kto? – Szatan, który chce zniszczyć człowieka. Odmawiałem Różaniec.
Po tej trudnej nocy powiedziała do mnie: dobrze, że tu byłeś, a najważniejsza jest modlitwa. Jej ostatnie słowa, które usłyszałem, kilkadziesiąt godzin przed śmiercią zapamiętam na zawsze: „Panie Jezu, za wszystko Ci dziękuję, za wszystko przepraszam. Panie Jezu, zabierz mnie”. Odeszła do Boga 19 marca, w dniu św. Józefa, patrona dobrej śmierci. Minęło 11 lat od śmierci mamy. Dopiero jej odejście pozwoliło mi w pełni odkryć, kim była. Nieraz łapiemy się, tzn. mój ojciec, brat (też ksiądz) i ja na tym, jak często mówimy sobie „bo mama tak mówiła, bo mama tak by chciała”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz wsp. Joanna Brożek, Joanna Kucharczak