Jest rok 1947, Jan Twardowski ma 32 lata, za rok ma zostać katolickim księdzem. Pisze:
A ja już wierny Tobie zostanę
o Chryste, Chryste –
bo wiem, że oczy matce mej dałeś
jasne i czyste
Kolegom moim – wstręt do krętactwa
i komże srebrne
Mickiewiczowi wojnę powszechną
i sny podniebne
Na Długiej w sierpniu – w nocnym wypadzie
latarki w ręce
łączniczce małej iskrę w warkoczu –
groszek w sukience
Choćby wzbronili wierszy o Tobie
pięknych drukować –
na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze
wzbronione słowa
Oto jego program: na kapłaństwo, na poezję, na życie. Na następnych 60 lat. Pozostaje wierny wszystkiemu, co ów programowy wiersz (O jednym z pacierzy) zawiera i obejmuje z czułością: ludziom, prawdzie, srebrnej komży, cierpieniu, dziedzictwu Mickiewicza, zachwytowi kobiecością. I nade wszystko dogłębnej religijności własnych wierszy – wszak do Chrystusa są te słowa.
W czerwcu 2001 roku prowadziłem Jego wieczór autorski w Lublinie. Słyszałem na własne uszy, odtwarzam z wdzięcznej pamięci. Pytanie studentki: Ojcze Janie, o czym są te wiersze? On: wszystkie o tym samym – o miłości, tylko o niej warto pisać. Ona, dwudziestoletnia: to dlaczego jest z miłością tyle kłopotów? On, prawie dziewięćdziesięcioletni: jeśli człowiek zapomina, że najpierw należy do Boga, a potem do człowieka, to są kłopoty.
Wiedział o miłości niemało: że jest „wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi”, że „do nieba idzie się parami nie gęsiego”, że „serce chuligan bo bije po ciemku”, że „dla słowika w czerwcu każda noc za mała ponieważ wierzy w miłość nie boi się ciała” – o czym pisał w „Liście do Matki Boskiej”(!). Kochał paradoks, rośliny i zwierzęta, małych i nieważnych. Nade wszystko Boga – prawdziwą siłę swego życia i swoich wierszy. To musiało być z wiary: ta akceptacja życia skażonego przemijaniem, ta zgoda na porządek świata z całą jego bolesną kruchością. Musiało to byćz Boga, bo skąd? Więc:
Wiersze często przez krytyków przemilczane znajduję jak poziomki całuję jak ranę.
ks. Jerzy Szymik
Niezapomniane wiersze ks. Jana Twardowskiego