Naród polski kocham bardzo. Nigdy nic złego o Polakach nie mówiłem, to jest moja ojczyzna, mój naród. Ale nie mogę zapomnieć, że jestem Żydem i mam też drugą ojczyznę – wyznaje ks. Grzegorz Pawłowski, (Jakub Hersz Griner).
Jestem człowiekiem dwóch narodowości, czyli jestem człowiekiem ubogaconym. Tak mi to Pan Bóg dał – rozpoczyna swoją opowieść ks. Grzegorz Pawłowski. Rozmawiamy w lubelskim seminarium 17 stycznia, czyli w Dniu Judaizmu w Kościele katolickim. Ks. Pawłowski przyleciał z Izraela, gdzie mieszka od ponad 40 lat, po tytuł infułata nadany mu przez Stolicę Apostolską. Podczas swojego pobytu w Polsce odwiedzał bliskie miejsca, przyjaciół. Ożyły dawne wspomnienia.
Będziesz żołnierzem Mesjasza
Jakub Hersz przyszedł na świat w Zamościu w roku 1931 jako najmłodsze, czwarte dziecko Miriam i Mendela. To była średniozamożna, religijna, żydowska rodzina. W domu mówiło się w jidysz. Z dzieciństwa zapamiętał zdanie mamy: „będziesz żołnierzem Mesjasza”. To proroctwo się spełniło. – Mama miała na myśli Mesjasza, na którego czekają Żydzi. Gdybym ja czekał na tego Mesjasza, to bym nie był żołnierzem Mesjasza, a tak nim jestem. Choć wolę wersję „sługa Mesjasza” – wyjaśnia ks. Pawłowski. Wielu Żydom Polska kojarzy się źle. I trudno się temu dziwić. A czym jest dla ks. Pawłowskiego, który stracił tu najbliższych, ale sam ocalał dzięki pomocy wielu Polaków? – Każdy ma swoją historię i swoje odczucia. Ja nie będę sądził Pana Boga za to, że była zagłada, że nie bronił Żydów, nie mam żalu. On jest Bogiem. Nie mogę też patrzeć na Polskę jak na cmentarzysko Żydów. Polacy nie są temu winni. To zrobili Niemcy na ziemiach polskich. I oczywiście jest to rana, której nie da się zaleczyć. Straciłem kochanych rodziców i dwie kochane siostry. Brat, który wyjechał z Zamościa do Rosji, ocalał. Odnalazł się dzięki artykułowi, który napisałem w 1966 r. w „Tygodniku Powszechnym”. Okazało się, że był w Izraelu. Spotkaliśmy się po 30-letniej rozłące. Ja jestem z natury człowiekiem wesołym, muszę normalnie żyć, śmiać się. Nie mogę zadręczać ludzi na kazaniach swoimi problemami. O swojej historii opowiadam wtedy, gdy jest jakaś okoliczność albo gdy mnie o to proszą.
A jak to było z historią ocalenia? – Ukrywaliśmy się w Izbicy, koniec października 1942 r., miałem 11 lat. Ojciec już nie żył. Kiedy Niemcy odkryli naszą kryjówkę, ja za plecami mamy i sióstr uciekłem. Obok stali Polacy, ktoś powiedział: „To jest chłopiec żydowski”, ale inni zareagowali: „cicho, niech ucieka”. To już było ratowanie, bo mogli mnie wydać. Matkę i siostry trzymano w remizie strażackiej przez 10 dni o głodzie, a potem wyprowadzili wszystkich na cmentarz i strzelili im w tył głowy. Ja się ratowałem, jak mogłem. Byłem w Zamościu, w Janowicach. Jedna kobieta niosła mnie kiedyś na plecach i mówiła: „Miałam chłopczyka takiego ja ty, ale Niemcy go zabili, a jak ciebie niosę, to myślę, że jesteś moim synkiem”. Wzruszające rzeczy! Chłopiec żydowski spotkał mnie na ulicy i pyta, czy chcę żyć. Chcę. Musisz mieć metrykę chrzcielną. I on zdobył skądś tę metrykę. Znajomi Polacy wbili mi do głowy wszystkie detale z tej metryki i ona uratowała mi życie. Kiedyś poszedłem się zagrzać do strażnicy w obozie pracy przymusowej, żandarmi zaczęli mnie przepytywać, pokazałem im tę metrykę. Zaprowadzili mnie do żandarma wyższej rangi, tam była dziewczyna, która przyznała się, że jest Żydówką, a ja pokazałem metrykę. Mnie wypuścili, a ona poszła na śmierć. Jeden Niemiec zaczął się śmiać i przyłożył pistolet do głowy dziewczyny, ona zaczęła płakać. Ale drugi Niemiec powiedział: „Czemu ją straszysz? Każdy chce żyć”. Widać było, że miał jakieś serce, a jednak wydał wyrok śmierci na nią. Chodziłem potem od domu do domu, prosiłem o kawałek chleba, potrzymano mnie miesiąc, tydzień. Pamiętam ludzi, którzy mi pomagali: Anastazja i Józef Ptaszek, Anna i Marcin Dubiel w Zamościu. Ukrywałem się później na wsi, gdzie pasłem krowy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz