W tym roku mija 25 lat od powodzi tysiąclecia. Tragedia, jakiej doświadczył wówczas Wrocław, stała się kanwą serialu „Wielka woda” (Netflix), powszechnie chwalonego, sporadycznie krytykowanego.
Pochwała należy się niewątpliwie za sam wybór tematu. Kataklizmy, zwłaszcza te prawdziwe, zawsze znajdują odbicie w kulturze masowej, a serial jest dziś formą najpopularniejszą. Powódź z 1997 roku dotąd nie doczekała się fabularnej opowieści, a przecież było to doświadczenie tragiczne i traumatyczne. Mało tego, z badań socjologów wynika, że także formacyjne. Okazuje się, że tamte wydarzenia zbudowały tożsamość mieszkańców regionu i zweryfikowały ich relacje. Wspólna walka z żywiołem obudziła w ludziach faktyczne poczucie wspólnoty.
Plusy serialu to przede wszystkim sprawność warsztatowa, dobrze napisany scenariusz, umiejętnie budowana dramaturgia, efektowne zdjęcia. Wadą, niestety dość zasadniczą, jest minięcie się z prawdą o czasie i ludziach. Choć ujęcia realizowane ćwierć wieku po kataklizmie zostały idealnie „sklejone” z archiwalnymi obrazami powodzi, bohaterowie wyglądają, jakby trafili tu z innego serialu Netflixa. Są papierowi, przewidywalni, a w przypadku żołnierzy, polityków i urzędników – wręcz karykaturalni. Tak dziś są te role pisane niestety w większości seriali, bez względu na miejsce akcji. Zwykle jednak – w każdej z tych grup zawodowych – pojawia się jakaś postać pozytywna. W „Wielkiej wodzie” trudno się takiej doszukać. Także wśród mieszkańców Wrocławia, a zwłaszcza serialowych Kęt, wsi, która broni się przed wysadzeniem wałów (takie sceny faktycznie rozgrywały się w Łanach).
Po dwóch tygodniach obecności na globalnej platformie „Wielką wodę” obejrzało już ponad 10 milionów widzów na całym świecie. Reżyser Jan Holoubek, pytany o źródła sukcesu, potwierdził: „Chcieliśmy stworzyć uniwersalną opowieść o sile wspólnoty i rodziny w obliczu katastrofy”. Co do rodziny – zgoda. Wątki osobiste głównych bohaterów zostały napisane w sposób przejmujący, bez względu na szerokość geograficzną. Kataklizm stał dla nich „próbą wody”, katharsis, przełomem. Zgodnie zresztą ze schematem dobrego filmu katastroficznego. Ale co do siły wspólnoty – można się spierać. Jakoś nie rzuca się w oczy. Jeśli już, to w obronie własnego dobytku. Za dużo w serialu łatwych grepsów o „wsiokach” i „trepach”, nabijania się z prostych ludzi, za mało o mocy, jaka się wówczas w nich objawiła, znanej nam choćby ze świetnych reportaży dokumentujących przykłady wzajemnej pomocy, wsparcia i współpracy. Kataklizm przyniósł ogromne zniszczenia materialne, ale nie złamał mieszkańców Wrocławia (i całej południowej Polski). Jako wspólnota przeszliśmy pozytywnie próbę wody. Wiemy to – ale nie z serialu „Wielka woda”. •
Piotr Legutko