Kiedyś pewien przestraszony kleryk przyznał mi się, że nie może odzyskać wewnętrznego spokoju po scenie, której był świadkiem.
Najdroższy:
Krew moja już ma być wylana na ofiarę, a chwila mojej rozłąki nadeszła. W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia, a nie tylko mnie, ale i wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego.
Pośpiesz się, by przybyć do mnie szybko. W pierwszej mojej obronie nikt przy mnie nie stanął, ale wszyscy mnie opuścili: niech im to nie będzie policzone! Natomiast Pan stanął przy mnie i wzmocnił mnie, aby się przeze mnie dopełniło głoszenie Ewangelii i aby wszystkie narody je posłyszały; wyrwany też zostałem z paszczy lwa.
Wybawi mnie Pan od wszelkiego złego czynu i ocali mnie, przyjmując do swego królestwa niebieskiego; Jemu chwała na wieki wieków. Amen.
Otóż jego ukochany katechista pewnego razu wygłosił ognistą, pełną żaru katechezę o miłości Bożej, którą zakończył wzmianką o tym, że naszym życiowym celem jest niebo, po czym dostał zawału i na oczach zebranych ludzi, w tym mego przerażonego seminarzysty, umarł. Chłopak był całkiem wytrącony z równowagi, gdy zamiast jakiegoś pocieszenia z mej strony usłyszał: „Jakże mu zazdroszczę”. I choć miałem wtedy niewiele ponad trzydzieści lat i w żaden sposób nie mierzyłem się z kwestią nieuchronnej śmierci, to pragnienie takiego osiągnięcia życiowej mety było we mnie klarowne. Być gotowym umrzeć w każdej chwili, byle tylko w pełnej świadomości miłości Pana Boga do mnie. Myślę, że dojrzałość chrześcijanina mierzy się czymś takim: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości”.
Zawsze słucham z wielką uwagą o tych szczęśliwych przypadkach, gdy czyjeś pragnienie nieba łączyło się ze wspaniałą okolicznością śmierci. Pewna siostra misjonarka, wychodząc z kaplicy po zakończonej Mszy Świętej, doznała bólu w klatce piersiowej i po chwili już nie żyła. Toni Spandri, uczeń ks. prof. Josepha Ratzingera i wspaniały ewangelizator Niemiec, nieraz mówił o swym głębokim marzeniu, by móc umrzeć w butach. Z pewnością miał na myśli fragment listu św. Pawła do Efezjan o „obuciu nóg w gotowość głoszenia Ewangelii”. Miał nadzieję, że aż do samej śmierci będzie mógł przepowiadać innym ludziom miłość naszego Pana. Gdy dotarła do mnie wiadomość o tym, że Toni nie żyje, dopytywałem o okoliczności. Usłyszałem: jego serce zatrzymało się w garażu, gdy szykował się do wyjazdu na ewangelizację. Jeszcze piękniejszego ukończenia biegu doznał Giorgio, mój brat ze wspólnoty neokatechumenalnej z Mestre. Razem niejednokrotnie próbowaliśmy głosić ludziom na ulicach i w parku jego włoskiego miasta Dobrą Nowinę. Gdy ciężko zachorował, zostałem do niego wezwany z sakramentami. Przy mnie pożegnał się z wszystkimi dziećmi, każdemu z nich kładąc ręce na głowie w geście błogosławieństwa i pozostawiając jakieś osobiste wskazówki. Gdy ukończyłem namaszczać go, zapytałem: „Giorgio, jesteś gotów uwielbić Boga swą śmiercią?”. Odpowiedział cicho: „Z największą radością”. Nazajutrz zmarł podczas odprawianej przeze mnie przy jego łóżku Mszy Świętej. Zdążył wyszeptać swą intencję podczas modlitwy wiernych i przyjąć maleńki kawałek Ciała Pańskiego. Gdy zamierzałem podać mu odrobinę Krwi Chrystusowej z kielicha, wziął głęboki wdech i odszedł do wieczności. Nikogo taka śmierć nie mogła zranić. Wszyscy wiedzieliśmy, dokąd wyruszył. I byliśmy pewni, że tam właśnie trafi. •
ks. Robert Skrzypczak