Krzywda Winicjusza Natoniewskiego wypisana jest na jego zniekształconej twarzy. Czy Sąd Najwyższy przyzna mu milion złotych zadośćuczynienia? Czy będzie to precedens, pociągający skutki dla innych ofiar hitlerowskich zbrodni?
Ranek 2 lutego 1944 roku. Było pochmurno, bez śniegu, ziemia wilgotna. Niemiecka żandarmeria otoczyła wieś Szczecyn na Lubelszczyźnie. To nie były działania wojenne – to był odwet za udaną akcję miejscowej partyzantki. Doszło do krwawej pacyfikacji. Na wieś posypały się pociski zapalające. Drewniane domy i zabudowania gospodarskie stanęły w płomieniach. Niektórzy próbowali uciec do lasu. Dosięgły ich kule. Według różnych źródeł tego dnia w Szczecynie zginęło od ponad 200 do blisko 400 Polaków.
Żywa pochodnia
Winicjusz Natoniewski miał wtedy 5 lat i 6 miesięcy. – Każdy krył się, gdzie mógł – wspomina. – Poszedłem do schronu, który był jakieś 4–5 metrów od domu. Kiedy dom stanął w płomieniach, poczułem dym. Zacząłem się dusić. Wyskoczyłem, krzycząc: „Dziadku!”. Biegłem równolegle do płonącego budynku i sam zacząłem się palić. Ubranie, ręce, głowa... Ktoś mnie chwycił i powiedział: „Siedź cicho, bo nas Niemcy zabiją!” – wspomina 71-letni dziś pan Winicjusz. Z opowiadań starszych wie, że początkowo Niemcy zabijali wszystkich, ale przyjechało na motorze dwóch oficerów i zabronili żołnierzom strzelać do kobiet i dzieci. Ocalałych z pacyfikacji, w tym Winicjusza i jego stryjenkę, Niemcy pędzili pieszo kilka kilometrów do sąsiedniego Gościeradowa. Tam odbyła się selekcja. Młodszych wzięli na roboty do Niemiec. Starszych do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Chłopcu i jego stryjence udało się uciec.
Jak parszywa owca
– Przeleżałem w szpitalach w sumie 3 lata – wspomina Winicjusz Natoniewski. Miał poparzenia trzeciego stopnia. Ręce były tak spalone, że nie był w stanie nic w nich utrzymać. Nie mógł sam jeść ani ubrać się. Pierwsze przeszczepy skóry się nie przyjęły. Dopiero kolejne operacje – a było ich w sumie 20 – pozwoliły mu na w miarę normalne funkcjonowanie. Ale wielkie blizny na twarzy zostały. – Ludzie patrzyli na mnie jak na parszywą owcę. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego. Nie reaguję już tak impulsywnie jak dawniej – wspomina. Mimo ciężkich obrażeń, życie ułożyło mu się nie najgorzej. Skończył studia zootechniczne, awansował na dyrektora PGR-u. W latach 60. przeprowadził się z Lubelszczyzny na Pomorze. Ożenił się, ma troje dzieci.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jarosław Dudała