Dzieci są w domu gośćmi – mówi Irena Bylicka, mająca ich ośmioro. – Trzeba wychować je tak, żeby innym było z nimi dobrze.
Wychowywanie dzieci to dla niej zawód. – Niepracująca zawodowo kobieta produkuje 1/3 PKB, dbając o zdrowie rodziny, wpływając na efektywność pracy męża, działając na rzecz otoczenia – wylicza. Sama pracuje społecznie w stowarzyszeniu Związek Dużych Rodzin „Trzy Plus”, w komitecie rodzicielskim podstawówki, do której chodzą dzieci w Radości, ale największą uwagę skupia na rodzinie. Jej najstarsza córka Róża już wyszła za mąż i ma córeczkę Cesię, na którą babcia czasami przez pomyłkę woła Oktawia, tak jak na swoją najmłodszą córkę. Bo Oktawia ma 14 lat i jest dwa razy młodsza od Róży. – Najpierw były rządy żeńskiej komuny – Irena po kolei wymienia przychodzące na świat dziewczynki: – Róża, Izabella, Dorota, Anna, Ksenia.
W 10. rocznicę ślubu urodził się Mikołaj, potem Michał i najmłodsza Oktawia. Nie wszyscy mają cierpliwość wysłuchiwać tych imion do końca – uśmiecha się. Z tą cierpliwością przy wychowaniu takiej gromadki i u niej bywało różnie. Niekiedy w chwilach ogromnego zmęczenia łapała się na tym, że już po raz ósmy w życiu musi przewijać dziecko, uczyć je chodzić, przygotowywać do pierwszej klasy, I Komunii, a potem bierzmowania. Ale zaraz potem myślała, że to, co dla niej mogło stać się rutyną, dzieciom zdarza się pierwszy raz. – Dla każdego dziecka to bardzo krótki i ważny czas, dlatego warto mu towarzyszyć, dodawać sił – wyjaśnia. Więc stale jest przy dzieciach i razem z nimi uczy się, jak je wychowywać. – Bo nie ma z góry ustalonych zasad – uważa. – Każda rodzina musi wypracować swoje.
Rosnący dom
Kiedy 19 lipca 1980 r. brali z Maksymilianem ślub, w kraju było głośno, że pod Lublinem przyspawano do torów pociągi jadące na Wschód. Wszyscy mówili, że rodzi się nowe, a oni byli zajęci sobą i planowali, że mimo niesprzyjających warunków będą rodzić dużo dzieci. Kiedy na świat przychodziły kolejne, odkryła, że właściwie nikt poza nimi się z tego nie cieszy. – Czuło się wtedy strach przed bombą demograficzną, a potem się okazało, że w Europie brakuje dzieci – mówi. – Modne już było zachęcanie kobiet do pracy zawodowej, wywołujące poczucie, że wychowywanie dzieci to stracony czas.
Sama po 18 latach edukacji nie była przygotowana do zostania w domu. Studiowała ekonomikę rolnictwa i przed urodzinami Róży obroniła najlepszą na roku pracę magisterską. – Całe życie starałam się spełniać wymagania rodziców i profesorów – przyznaje. Tym razem postanowiła realizować swój plan. Ich dom rozrastał się razem z pociechami. Kiedy spodziewali się trzeciej – Dorotki – kupili w Radości 80-metrowy dom, który jej tata ze względu na standard nazywał „slumsikiem”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych