Jeszcze przed wejściem w życie traktatu z Lizbony Unia Europejska wprowadziła nowy model demokracji: kumpelkrację.
Sposób, w jaki europejskie elity chcą wprowadzić traktat z Lizbony, jest tego najlepszym przykładem: jesteś kumplem (tzn. demokratą), dopóki mówisz tym samym językiem co my. Głos sprzeciwu oznacza wyrzucenie na margines i piętno eurosceptyka. To wbrew skądinąd świętej w Unii zasadzie niedyskryminacji. Traktat z Lizbony kumpelkrację cementuje.
Kumple i frajerzy
W środowiskach rówieśniczych podział na kumpli i frajerów jest naturalnym etapem dojrzewania. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Ale przeniesienie tego na przykład na poziom zakładu pracy jest już groźne: wszelka krytyka funkcjonowania firmy czy choćby głos odmienny oznaczają odsunięcie na boczny tor. A to nie wróży dobrze rozwojowi biznesu. Podobnie w Kościele – nie jest dobrze, gdy jedno credo kojarzy się niektórym z jednym stylem duszpasterstwa i zamknięciem na reformę tego, co reformy wymaga. Jeszcze gorzej wygląda to na poziomie państwowym – najczystsze wydanie tego modelu mieliśmy okazję testować po II wojnie światowej, tyle że zamiast o kumplach mówiono o towarzyszach.
Na poziomie UE – kwiecie demokracji – jest niepokojąco podobnie. Kumplami (demokratami) byli Francuzi i Holendrzy, dopóki nie odrzucili w referendum projektu europejskiej konstytucji. Naprawili to rządzący w tych krajach i traktat z Lizbony przyjęli już sami, żeby kumple nie obrazili się na dobre. Kumplami byli też Irlandczycy, dopóki rok temu nie odrzucili nowego traktatu. Reszta kumpli zaczęła grozić wykluczeniem z ekipy, więc w tym roku głosowanie powtórzono, a zastraszeni Irlandczycy zagłosowali tak, jak kumpel przykazał.
Teraz kumple patrzyli pytająco na polskiego i czeskiego prezydenta. Pierwszy, zgodnie z obietnicą, zaraz traktat podpisał, przez co pozycję wśród kumpli zachował. Drugi – ciągle z podpisem zwleka. Efekt? Ma przechlapane. Kumpelkrację wspierają też aktywnie poprawni dziennikarze. Analizy i wywiady sprowadzają się do pytań, co zrobić, by traktat jak najszybciej wszedł w życie. Ani słowa o wątpliwościach, czy wybrany kierunek jest słuszny.
Jeden telefon do Europy?
Traktat z Lizbony, niestety, pogłębia demokrację kumpli. No bo kto na przykład będzie wybierał przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli „prezydenta” Unii? Przywódcy państw członkowskich na drodze zakulisowych negocjacji. I niby wszystko jest w porządku, bo przywódcy mają legitymację demokratyczną w swoich krajach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina