Dwa razy w tygodniu o siódmej dziewięć rano wsiadają do autobusu numer 860 do Katowic. – A później z przesiadkami na PKS jedziemy do wybranego kościoła – opowiadają Zuzanna i Joachim Gorowie z Piekar Śląskich.
Nie wyruszają w drogę w soboty i niedziele, bo wtedy autobusy rzadziej jeżdżą. A po co im dodatkowe czekanie na przystankach, kiedy nie są już tak młodzi. Chociaż – jak mówi emerytowany duszpasterz, ks. Franciszek Czernik, mieszkający przy ich parafii Świętej Rodziny – „to jeszcze młode siedemdziesięciolatki”. I sam zaznacza, że ma dopiero 83 lata. Pan Joachim zaprawiał się w jeżdżeniu do okolicznych kościołów już w dzieciństwie: – Od 16. roku życia robiłem na kopalni „Szombierki”. W każdą sobotę z kolegami na mapie ustalaliśmy trasę, do którego kościoła rano pojedziemy na rowerach. Zapałkami mierzyło się, ile kilometrów trzeba przejechać. Nie było autostrad, to skoro świt jechało się, wśród lasów, zajęcy, sarenek.
– Achim, co ty o zwierzętach opowiadać będziesz – przerywa mu żona. – Mów o kościołach. Bo odwiedzanie świątyń, nie tylko w swojej diecezji, ale w całej Polsce, stało się ich życiową pasją. Jeździli do nich z małymi córeczkami – Alą i Beatką. Do sanktuarium w Czernej wózek z młodszą nieśli w rękach. Ale tak na całego zaczęli pielgrzymować dopiero wtedy, kiedy Joachim przeszedł na emeryturę. – Od tego czasu każdy dzień jest niedzielą, no to trzeba iść do kościoła – śmieje się. W zeszytach dokumentujących pielgrzymki na terenie diecezji katowickiej ma 267 pieczątek odwiedzonych parafii. Ostatnio 7 września pojechali do parafii św. Karola Boromeusza w Kryrach, w powiecie pszczyńskim. – Proszę zobaczyć na 504 stronie – rozkłada schematyzm pan Joachim. W spisie parafii roi się od czerwonych haczyków na marginesie. – To te, w których byliśmy – wyjaśniają.
W muszce i kapeluszu
– Niektórzy twierdzą, żeśmy powariowali, że nie ma mamy co ze sobą zrobić – mówi pani Zuzanna. – „Że też wam się chce” – pokpiwają. A na stare lata biadolą, bo nic z życia nie mieli. Dlatego myśmy zadbali, żeby wcześniej sobie życie ułożyć – podkreśla. Bez tych wypraw nie umieliby żyć. – Wie pani, myśmy nigdy nie byli na wczasach – zwierza się pani Zuzanna. – Małżonek nie może długo w miejscu usiedzieć. Wnuczek się skarży, że z dziadkiem nie ma odpoczynku. Stale rwie się do drogi, choć z powodu cukrzycy trochę trudniej mu chodzić. Kiedy pani doktor zachęcała go do ruchu, opowiedział jej o tych pielgrzymkach. – To już nic nie będę mówić – stwierdziła.
Każdy wyjazd do świątyni ma swoje rytuały. – Człowiek wstaje o wpół do szóstej, potem idzie do piekarskiej bazyliki, gdzie o 6.30 odsłaniają cudowny obraz, a potem na autobus do Katowic. Wcześniej pani Zuzanna pyta męża, gdzie jadą, bo to on opracowuje strategię wypraw. W atlasie KZK GOP sprawdza, gdzie się mają przesiadać, jakimi numerami autobusów jechać i gromadzi informacje o świątyni. Ubierają się wyjściowo. Pani Zuzanna w haftowane i obszywane koronkami delikatne sukienki, które sama szyje. Pan Joachim pod szyją zapina muszkę, do ręki bierze laskę i fajkę, na plecy plecak ze spakowanym schematyzmem diecezji, mapami i rozkładami jazdy, herbatą dla Zuzanny, naparem dibetowit na cukrzycę dla niego i kanapkami, jak na wycieczkę. Na głowę wkłada jeden z kapeluszy ze swojej kolekcji. – On ma ich więcej niż ja – śmieje się żona. Noszą obiad w plecaku, bo tak byłoby za drogo. – Chyba że któreś z nas ma urodziny, to wstępujemy do lokalu – dopowiada.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych