Przy skoku na główkę do płytkiej wody złamał kręgosłup. Później próbował popełnić samobójstwo. A dzisiaj ze swojego łóżka w Radomiu Mariusz Rokicki opowiada światu, jak pięknie jest żyć.
Napisał niezwykłą książkę „Życie po skoku”. Pod koniec kwietnia trafi ona do księgarń. „Gościowi” wydawnictwo „Znak” przysłało ją już teraz.
Mariusz skacze
Mariusz pochodzi ze wsi Podczasza Wola, 30 kilometrów na zachód od Radomia. Był zwyczajnym, 21-letnim chłopakiem: chodził na dyskoteki, podrywał dziewczyny. Jego tata pracował w banku, a Mariusz z mamą uprawiali paprykę i pomidory. – Bardzo mnie ta robota kręciła, lubiłem patrzeć, jak to rośnie, a potem zbierać dojrzałe warzywa – mówi cicho. Choć mówienie utrudnia mu tkwiąca w przełyku rurka tracheotomijna, błyskawicznie łapie kontakt z ludźmi. 16 sierpnia 1998 r. Mariusz pił z kolegami alkohol, bo dzień wcześniej miał urodziny. Mimo to poszedł z przyjaciółmi popływać. Był upał. Chłopak zrzucił ubranie i rozpędził się przed skokiem. Ale lekko się potknął. Nie doskoczył, jak wiele razy wcześniej, do głębokiej wody. Trafił na płyciznę przy brzegu i uderzył głową w dno.
„Kiedy wreszcie otwarłem oczy, byłem sam” – napisał w książce. – „Podłączony do mnóstwa rurek, przewodów, kabli i kroplówek. Chciałem uciec stamtąd jak najszybciej, ale nie mogłem nawet odrobinę poruszyć głową. Nie czułem ani rąk, ani nóg (...). Wydaje mi się, że każda komórka mojego ciała wrzeszczała z przerażenia. Nikt oprócz mnie nie mógł tego usłyszeć, a ja panicznie wołałem rodziców: »Gdzie jesteście? Cierpię, bardzo się boję, a was nie ma!«”. Z początku nie umiał nawet odpędzić much, które wchodziły mu do oczu. Rodzice codziennie przyjeżdżali do niego do Radomia. „Za każdym razem – świadomie! – sprawiałem im przykrość. Skupiłem na nich całą złość i obarczyłem ich winą za to, co mnie spotkało” – napisał w książce. – „Mama ze łzami w oczach pytała, czemu taki jestem, przecież nigdy taki nie byłem. Odpowiadałem jej wtedy: – No to już jestem”.
W takich sytuacjach jego bliscy płakali. Nawet twardziel tata. – Ale jak rodzice wychodzili, to chciałem za nimi krzyczeć: „Nie wychodźcie! Zostańcie ze mną!” – mówi nam dzisiaj Mariusz. – Potem przez całe noce płakałem, obiecywałem sobie, że jak następny raz przyjadą, będę normalny, dobry. Ale znowu byłem podły. Byli niewinni, ale tak ich traktowałem, żeby nie winić siebie. Bardzo tego żałuję – mówi. Przyprowadzono do niego kiedyś dwóch sympatycznych chłopaków po podobnych wypadkach. – Tak się cieszyłem na to spotkanie, wyobrażałem sobie, że wejdą do mojej sali o kulach. Ale wjechali przypięci pasami do wózków. Te ich pokurczone palce na oparciach... – wspomina. W książce napisał: „zadawali mi pytania w stylu: »Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?«. W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak