Coraz więcej Niemców posyła dzieci do szkół prywatnych. Od publicznych odstrasza ich niski poziom nauczania – rezultat polityki wyrównywania szans imigrantów, które, niestety, okazało się równaniem w dół.
Publiczne szkoły w Niemczech przeżywają poważny kryzys. Pod ich opieką zostają w większości tylko potomkowie mniej zamożnych imigrantów i niemieckich bezrobotnych. Miesięczny koszt nauki w szkole prywatnej w Niemczech waha się od 200 do 600 euro, opłata za szkołę z internatem dochodzi do 1800 euro. Dla tych, którzy bacznie śledzą tendencje na rynku pracy, zainwestowanie w edukację dzieci jest jednak dobrą lokatą. – Wolę zacisnąć pasa i posłać dziecko tam, gdzie ma realne szanse rozwoju. Nie chcę, by mój syn za kilkanaście lat stał w kolejce po zasiłek. Daję mu wędkę, od niego zależy, jak ją wykorzysta – tłumaczy Marina, matka 8-letniego Lucasa, ucznia berlińskiej szkoły prywatnej. Rodziców myślących podobnie jak Marina wciąż przybywa. Wbrew pozorom, nie są to wyłącznie ludzie zamożni. Posyłanie dziecka do prywatnej podstawówki czy gimnazjum odbywa się często kosztem dużych wyrzeczeń. – Znam rodziny żyjące z zasiłku, które mimo fatalnej sytuacji materialnej nie wyobrażają sobie życia bez PlayStation, ale spokojnie mogą żyć ze świadomością, że przez ich lenistwo umysłowe dzieci skończą w pośredniaku. Ja nie mam w domu cudów techniki. Inwestuję w coś o wiele trwalszego – tłumaczy matka Lucasa. Rodzice wybierający szkoły prywatne chwalą sobie ich otwartość na współpracę w kwestiach programowych. Każdy ma prawo do konsultacji z nauczycielem, wychowawcy klas biorą zaś pod uwagę sugestie rodziców.
Równanie w dół
W szkole imienia Williego Brandta w berlińskiej dzielnicy Wedding aż 93 proc. uczniów pochodzi z rodzin tureckich i arabskich imigrantów. 80 proc. dzieci ma rodziców żyjących z zasiłku dla bezrobotnych. Niby nic zaskakującego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Wedding należy do dzielnic typowo imigranckich. To właśnie tutaj kwitną tureckie supermarkety, muzułmańskie kafejki i meczety zakonspirowane w kamienicach. Rodowici Niemcy stanowią tu mniejszość i z całą pewnością nie należą do elity finansowej miasta. Jednak tendencja wyludniania szkół państwowych zakreśla coraz szersze koło. W połowie stycznia 2009 roku prawie 70 dyrektorów berlińskich szkół podpisało się pod apelem wzywającym lokalne władze do udzielenia pomocy w celu „przeciwdziałania odpływu uczniów do szkół prywatnych”. Dyrektorzy za winowajcę obecnego stanu rzeczy uznają brak dostatecznych środków finansowych, które pozwoliłyby im na prawidłowe zarządzanie placówkami i zwiększenie ich atrakcyjności. W apelu nie ma natomiast ani jednej wzmianki o wadliwym programie nauczania, bazującym nie na rzeczywistych potrzebach uczniów, ale na idei „równania szans”. Tymczasem powstanie dysproporcji etniczno-narodowych w szkołach publicznych, które sukcesywnie zamieniają się w szkoły dla obcokrajowców (zwłaszcza uboższych), można przypisać właśnie polityce integracyjnej państwa. Bo jak skutecznie edukować młodzież w klasach, w których połowa uczniów nie potrafi poprawnie porozumieć się w języku wykładowym? W Niemczech co roku wydaje się olbrzymie sumy na rzecz integracji, a słowo „integracja” stanowi wartość samą w sobie. Trudno więc teraz nagle odejść od wypracowanych przez lata sloganów. Przyznanie przed społeczeństwem, że integracja nie jest kwestią ustalaną odgórnym dekretem, ale procesem długofalowym, byłoby dla urzędników trudniących się „integrowaniem” końcem ich działalności.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Olga Doleśniak-Harczuk, korespondentka „Gościa” z Niemiec