Przed 15 laty było ich w Polsce kilku. Dziś, tych sprawdzonych, jest ponad stu. Wodzireje są potrzebni do prowadzenia wesel, studniówek, prymicji, bali branżowych, a nawet - jak żartują - styp.
Ogłaszających się w Internecie jest dużo więcej. – Bo każdy burek chce się uważać za rasowego psa – ocenia ich Kazimierz Hojna z Poznania, założyciel i od 10 lat instruktor warsztatów dla wodzirejów w Katowicach. Przez dziesięć lat z bratem Józkiem, tancerzem, wyszkolili 700 fachowców. Ale nie wszyscy zostają w zawodzie, bo do tego trzeba mieć powołanie, charyzmę. Jak Mirosław Kańtor z Tychów, wodzirej od 20 lat, przez którego sam mistrz Hojna na jednym ze wspólnie prowadzonych balów dał się zaskoczyć skomplikowanym układem tanecznym. Tych z górnej półki jest może 20. – Nasza filozofia to trzymanie klasy i przestrzeganie zasad dobrego smaku – mówi Hojna. – Jestem ortodoksyjny, nie toleruję nietaktownych, głupich zabaw dla samego śmiechu, takich jak klasyczne „jajko w nogawce” na weselu. Każdy z tych najlepszych jest rozpoznawalny. Na przykład Kańtor często cytuje literaturę. Wesela rozpoczyna fragmentem „Starosty weselnego” Józefa Gallusa, wydanego w 1902 w Drukarni Karola Miarki.
Walczyłem z „Danielakiem”
Przed wojną popularni byli mistrzowie ceremonii, którzy mieli przepis na prowadzenie bali. Do historii przeszedł legendarny Ludwik Sempoliński we fraku i meloniku. Na weselach rolę przewodników w zabawie pełnili starości i drużbowie – z autorytetem, doświadczeni, ale amatorzy. Po filmie Feliksa Falka i świetnej kreacji Jerzego Stuhra słowo „wodzirej” zaczęło budzić negatywne skojarzenia. Przywodziło na myśl kogoś żałosnego, cierpiącego na przerost ambicji, pragnącego za wszelką cenę być gwiazdą jednego wieczoru. Teraz to się zmieniło. – Sam na własną rękę walczyłem z postacią Danielaka z mojego kultowego filmu – przyznaje Kańtor. – Postanowiłem nadać mu charakter chrześcijański. Żeby na weselu czy Komunii pomóc gościom godnie i kulturalnie przechodzić od stołu eucharystycznego do biesiadnego. Wodzireje, a nawet wodzirejki, bo jest wśród nich także kilka kobiet, wracają do łask. Kazimierz Hojna ma zamówienia na wszystkie weekendy do końca przyszłego roku. Jego żona Regina przyznaje ze śmiechem, że ostatnią imprezą, na której bawili się razem, był ich ślub przed 7 laty. A poznali się podczas przygotowań Reginy… do jej ślubu z kim innym. Kazik miał być wodzirejem na weselu. Dzień, w którym usłyszał, że ten ślub został odwołany, uznaje za najszczęśliwszy w życiu.
Nie można być obok
Sam Hojna, po pedagogice opiekuńczo-wychowawczej w Krakowie, podczas imprez wykorzystuje metodę „Klanzy”. Jest współtwórcą stowarzyszenia promującego takie techniki oddziaływania na siebie. – Staram się, żeby przez zabawę uczyć otwartości, integracji, poczucia, że każdy z uczestników jest fajny – wylicza. Bo wodzirej to człowiek, który nie tylko dyktuje układ tańca, ale też musi sprawić, żeby jak największa liczba osób wyszła na parkiet i wspólnie się bawiła. (Niektórzy wyliczają, ile musieliby wypić, żeby tak dobrze się poczuć). Wodzirej godnie reprezentuje gospodarzy. Nie może być obok zebranych, ale razem z nimi. – Ma wszystko przepracowane przez nogi, ręce i głowę – podkreśla Hojna. Dlatego wodzirejka Anna Bilewicz z Bydgoszczy na początku zawsze poświęca kilkanaście sekund na powitanie z każdym z uczestników, żeby nabrali do niej zaufania. – Wodzirej sam musi mieć skrzydła, porywać innych, nawet jeśli widać, że jemu i uczestnikom balu „w papierach lat przybyło” – zaznacza z naciskiem 47-letni Kańtor. – Ale przede wszystkim powinien lubić ludzi. Zauważać tych zagubionych, którzy boją się zatańczyć czy zaśpiewać. – Niepełnosprawnego traktować jak człowieka, nie jak wózek, a w starszej pani zobaczyć dziewczynę, nie babcię – podsumowuje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych