Polskie stocznie mają siedem miesięcy na zwrócenie nielegalnie otrzymanej od polskich rządów pomocy. 6 czerwca 2009 r. pieniądze mają zostać zwrócone. Jest źle, ale mogło być gorzej.
Czy to oznacza plajtę? Zależy, jak to słowo definiować. Ani stocznia w Gdyni, ani ta w Szczecinie nie mają pieniędzy na zwrot. Komisja Europejska uznała, że tzw. pomoc publiczna w świetle przepisów o wolnym rynku jest nielegalna. Dlaczego? Bo polskie stocznie mogły – dzięki pomocy budżetu – produkować statki taniej niż zakłady, które musiały liczyć tylko na siebie. Dotowanie firm z pieniędzy publicznych jest dosyć częste, ale w UE nielegalne. Od momentu wstąpienia Polski do Unii praktyki kolejnych polskich rządów były brane pod lupę. Kwota, którą stocznie muszą budżetowi zwrócić, jest ogromna. Zakład w Szczecinie ma do oddania 1,7 mld euro, a w Gdyni 1,6 mld euro. Badający sprawę europejscy urzędnicy chcieli, by stocznie otrzymywaną przez lata pomoc zwróciły natychmiast. To byłby jednak ich definitywny koniec. Podobno dzięki naciskom przewodniczącego Komisji Europejskiej, Jose Manuela Barroso, zdecydowano się na siedmiomiesięczne odroczenie. Komisja zgodziła się też na dosyć karkołomny plan polskiego rządu.
Jak sprzedać stocznię?
Nie ma wątpliwości, że stocznie nie będą istniały w obecnej formie. Wszystko, co je tworzy, zostanie sprzedane inwestorom w przetargach, a z pieniędzy uzyskanych w ten sposób mają zostać spłacone zaległe należności. Stocznia w jednym kawałku nie może zostać sprzedana. Nie godzi się na to Bruksela. Inna sprawa, czy ktokolwiek chciałby kupić tak duży zakład. Nie lepszym wyjściem byłoby zbyt duże rozdrobnienie majątku stoczni. Gdyby każdy dźwig, każdy metr stoczniowego nabrzeża miał innego właściciela, w stoczni nic nie byłoby produkowane. Skutki społeczne takiego scenariusza byłyby opłakane, bo przeważająca część dzisiaj pracujących w stoczniach osób zostałaby zwolniona. Jest i pomysł na rozwiązanie pośrednie. Zgodziła się na to Bruksela. Najważniejszą chyba sprawą jest to, że cały proces przekształcenia będzie się odbywał pod ścisłą kontrolą polskiego rządu. Podzieli on majątek stoczni na spółki. Te z kolei zostaną sprzedane w przetargach prywatnym inwestorom. Z uzyskanych w ten sposób pieniędzy zostaną częściowo spłacone zobowiązania stoczni. Wolni od jakichkolwiek zobowiązań inwestorzy (teraz praktycznie cały majątek stoczni jest zastawiony w bankach) będą mogli produkować w stoczni statki czy inne duże konstrukcje stalowe.
Proste czy naiwne?
To rozwiązanie proste, ale czy nie naiwne? Nie ma żadnej pewności, że w ogóle znajdą się inwestorzy. Bez nich plan nie zostanie zrealizowany. Przypomnijmy. To, na co zgodziła się Komisja Europejska, to już plan B naszego rządu. Planu A w Brukseli nie zaakceptowano, bo uznano, że przygotowane we wrześniu plany restrukturyzacji zakładów są niewystarczające i nie gwarantują sukcesu. Jeżeli to, na co teraz zgodziła się Bruksela, z jakichkolwiek powodów się nie powiedzie – cały plan się rozsypie. Drugi problem to ludzie. Rząd oczywiście chce, żeby skutki społeczne podejmowanych decyzji były jak najmniejsze. W skrócie, żeby jak najmniej osób straciło pracę. A że będą zwolnienia, jest pewne. Pytanie, jak zachować możliwie najwięcej miejsc pracy, mądrze dzieląc dzisiejszy majątek stoczni. Jeżeli powstanie zbyt wiele spółek, a majątek zostanie za bardzo rozdrobniony – pracę straci więcej osób. Rzecznik Komisji Europejskiej Jonathan Todd powiedział niedawno, że w wyniku planowanych przekształceń pracę straci około 40 proc. załogi. Rząd chciałby, żeby firmy kupowały stocznie razem z pracownikami. By była gwarancja zatrudnienia. Bruksela odpowiada, że cena za poszczególne spółki byłaby wyższa, gdyby pod młotek szedł tylko sprzęt. Tłumaczy, że nowy inwestor i tak będzie musiał zatrudnić pracowników. To prawda, ale pod warunkiem, że będzie chciał coś produkować. Jeżeli kupiony majątek zechce pociąć na przysłowiowe żyletki, a na miejscu, gdzie przed chwilą stały instalacje stoczniowe, wystawić apartamentowiec, spawacze czy inni pracownicy do niczego nie będą mu potrzebni. Czy taki scenariusz jest realny? Tak, bo – i tutaj pojawia się trzecia wątpliwość – Bruksela wymogła, by na kupujących nie były narzucane żadne warunki początkowe. By w umowach nie było zapisów co do przyszłego przeznaczenia (przyszłej produkcji) kupionego majątku i terenu. Co prawda plany zagospodarowania przestrzennego mówią, że teren stoczni ma charakter przemysłowy, a nie mieszkalny czy handlowy, ale plany można przecież zmienić.
Pomoc, która dobija
Polskie stocznie przez lata dostawały pomoc, która zamiast pomóc, w istocie je dobiła. Jeszcze dłużej trwało dobijanie przez polityków. Szczególnie, prawie wyłącznie, tych ulokowanych po lewej stronie sceny politycznej. Dzisiaj, by w ogóle jakiekolwiek zmiany były możliwe, parlament musi szybko uchwalić specjalną ustawę. Jej projekt ma być szybko gotowy. Oprócz stoczni gdyńskiej i szczecińskiej pozostaje problem stoczni w Gdańsku. Ta jest w prywatnych – ukraińskich – rękach. Pomoc publiczna, jaką dostawała, a teraz musi oddać, jest znacznie mniejsza. Co będzie z Gdańskiem – okazać się ma w ciągu najbliższych dni.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek