Patrzę na mapę: czerwona kreska drogi – czyli najlepsza z możliwych. Po drodze miasta kilku-, kilkudziesięcio- i nawet kilkusettysięczne. Będzie gdzie zjeść, przenocować i wymienić pieniądze – myślę. Niebawem się przekonam, jak bardzo się mylę.
Droga krajowa w Sudanie okazuje się wstęgą kolein w piachu. Większość mijanych miejscowości to skupiska okrągłych chat, krytych stożkową strzechą. Z jedzeniem się nie wybrzydza: zwykle to breja z sorgo, której grudy ręką macza się w sosie z pomidorów i papryki. Na nocleg trzeba wczołgać się pod zaparkowaną ciężarówkę, która po całodziennej jeździe trzyma ciepło rozgrzanego silnika. W stolicy powiatu an-Nahud na widok dolarów ludzie cmokają odmownie, podkreślając absurdalność propozycji zamaszystym zadarciem głowy. Dopiero kupiec, przed którym stoi waga szalkowa z napisem: „Gwarancja Olsztyn”, właściciel telefonu, decyduje się zadzwonić do krewnego w dalekim Chartumie, by zapytać, co to za papiery i po ile można je wymienić. 7 dni trwa podróż ze stolicy Sudanu do zbuntowanego Dar Furu ciężarówką załadowaną workami z ziarnem, herbatą, cukrem i puszkami mleka w proszku. Trzeba uważać, by nie usnąć, bo wtedy kolczaste akacje potrafią zaczepić ubranie i zrzucić pasażera ku rozbawieniu znudzonych współtowarzyszy podróży. Na taką jazdę wypisywane są na skrawkach papieru prawdziwe bilety. Tak zrozumiałem, że przestrzenie w Afryce znaczą co innego niż w Europie, a za pieniądze nie zawsze da się wszystko załatwić.
Przemoc w „kraju ludu Fur”
11 maja świat obiegła informacja o tym, że siły opozycyjnego Ruchu Sprawiedliwości i Równości z Dar Furu ni z tego, ni z owego oderwały się od walczących z nimi sudańskich sił rządowych i – pokonując 1300 km – wpadły na przedmieścia Chartumu, zmuszając armię do pierwszej w historii sudańskiej wojny domowej obrony stolicy. Armia wytrzymała atak, a rebelianci rozpłynęli się niczym fatamorgana. I tylko przywódca Ruchu, Khalil Ibrahim, jak gdyby nigdy nic dzwoni ukryty gdzieś w stolicy do światowych agencji prasowych z telefonu satelitarnego. Rząd sudański zerwał tymczasem stosunki z Czadem, który oskarżył o wspieranie rebeliantów. Niemal identyczna sytuacja kilka miesięcy wcześniej miała miejsce w Czadzie.
Wtedy inni rebelianci z podnóża Dar Furu zaatakowali odległą o kilkaset kilometrów stolicę Czadu i o mało nie zdobyli pałacu prezydenckiego. Zostali odparci dzięki dyskretnej pomocy Francuzów, a Czad oskarżył Sudan o współudział w ataku. Dlatego nie przypadkiem Sudańczycy mówią dziś o rewanżu. Jednocześnie w „jądrze ciemności”, wokół którego wszystko to się dzieje – w „kraju ludu Fur” – ludność cywilna od lat masowo pada ofiarą mordów, wypędzeń, a nawet nigdy nie zlikwidowanego tam niewolnictwa. Gwałcone są nawet pracownice międzynarodowych organizacji humanitarnych. Na wkroczenie międzynarodowych sił rozjemczych nikt już poważnie nie liczy. Khalil Ibrahim może dzwonić do światowych mediów przez satelitę, a w Radzie Bezpieczeństwa ONZ można radzić co jakiś czas o Dar Furze, przebąkując nawet o ludobójstwie. Ale nawet tysiące zabitych w Afryce nie mają takiej siły przebicia się na ekran jak jeden turysta, który zginie w wypadku samochodowym w sąsiednim Egipcie. W tzw. Rogu Afryki katastrofa na miarę 11 września 2001 r. w USA zdarza się co miesiąc, tyle że mniej widowiskowo i na raty.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Stanisław Guliński, arabista, turkolog, przewodnik wycieczek