Kardynał Konrad Krajewski już po raz czwarty podczas wojny pojechał na Ukrainę. Tym razem dotarł aż na linię frontu. O tym, co zobaczył opowiada czytelnikom w rozmowie z Beatą Zajączkowską. W Iziumie był świadkiem ekshumacji ludzi pochowanych w zbiorowych mogiłach, ofiar rosyjskich zbrodni. „Chodząc między grobami, odmawiałem Koronkę do Miłosierdzia Bożego, bo nic innego nie potrafiłem” – wyznał.
Podczas pobytu na linii frontu dochodziło też do sytuacji niebezpiecznych. „Pierwszy raz byłem w takiej sytuacji, kiedy wybuchały koło nas rakiety, kiedy wszystko wkoło się trzęsło i nie było wiadomo, gdzie uciekać. Jestem jednak pewny, że moje życie nie zależy od wojsk rosyjskich, tylko od Pana Boga. Kiedy On będzie chciał, żebym zakończył swoją misję, to tak będzie” – opowiada kard. Krajewski.
Rano, wieczór, we dnie, w nocy. Czuwa nad nami nieustannie. Nie jest postacią z dziecięcych bajek. Ma bardzo konkretne zadanie – pisze Marcin Jakimowicz o aniele stróżu. Przyzwyczailiśmy się do myślenia o aniołach stróżach w kontekście opieki nad dziećmi i wprowadzania najmłodszych w świat pojęć związanych z religią. Tymczasem trzeba przecież pamiętać, że – jak naucza Katechizm Kościoła Katolickiego – „każdy wierny ma u swego boku anioła jako opiekuna i stróża, by prowadził go do życia (...). Życie ludzkie od dzieciństwa aż do zgonu jest otoczone opieką i wstawiennictwem aniołów”.
Tomasz z Celano, pierwszy biograf św. Franciszka, pisał o Biedaczynie z Asyżu: „Z największym afektem czcił aniołów, którzy stoją przy nas w walce i którzy razem z nami przebywają pośród »cienia śmierci«. Mawiał, że wszędzie trzeba czcić tak dostojnych towarzyszy i wzywać ich jako stróżów. Uczył, że nie można obrażać ich oblicza ani przedsiębrać wobec nich czegoś, co nie uchodziłoby wobec ludzi” – przypomina Marcin Jakimowicz.
„Wiara daje uspokojenie, dlatego jestem spokojny, bo wiem, że życie nie kończy się tu na ziemi” – powiedział kiedyś Franciszek Pieczka. Ten wybitny aktor i dobry człowiek zmarł 23 września, przeżywszy 94 lata. Mariusz Malec w filmie dokumentalnym nazwał go „aktorem Pana Boga”, zwracając uwagę nie tylko na duchowy wymiar kreowanych przez niego postaci, lecz także na życiowe nastawienie. Był przekonany, że to święty człowiek pośród zajmujących się tą profesją. Widzowie pokochali go za wiele niezapomnianych ról, a on sam za szczególną łaskę uznawał, że mógł grać do ostatnich tygodni. Ale podsumowując życie, na pierwszym miejscu stawiał nie pięćset swoich ról, lecz rodzinę – pisze Barbara Gruszka-Zych.