Centrolewica z Romano Prodim na czele wygrała o włos. Zaledwie 25 tys. głosów przesądziło o tym, że we Włoszech rządzić będzie lewacka koalicja, która niemal we wszystkim się nie zgadza.
Składa się ona z postkomunistów z Demokratycznej Lewicy, lewicowych postchadeków, zreformowanych komunistów i radykałów w sojuszu z Zielonymi. Oprócz różnic światopoglądowych, każda z tych partii ma inną wizję państwa, inne priorytety i diametralnie różne recepty na rozwiązanie gospodarczych problemów Italii. Przyszły premier jest człowiekiem głęboko wierzącym.
W kwestii ważnych dla siebie pryncypiów jest w stanie poświęcić wszystko, byle nie sprzeniewierzyć się wyznawanym zasadom. W kierowanej przez niego koalicji więcej będzie jednak nacisków ze strony różnych lobby niż walki o dobro wspólne. Radykałowie domagają się wypowiedzenia konkordatu ze Stolicą Apostolską, prowadzenia niczym nieograniczonych badań genetycznych.
Postulują prawne uznanie wolnych związków oraz legalizację aborcji. Zieloni nie godzą się na wielkie inwestycje ratujące włoską gospodarkę, bo te, jak mówią, niszczą środowisko. Komuniści kłócą się z katolickim centrum o legalizację związków homoseksualnych. Koalicję dzieli nawet wizja przyszłych strategicznych sojuszy politycznych.
Prodi stawia na Unię, czyli sojusz z Niemcami i Francją. Ścisła współpraca z USA idzie więc do lamusa. Wspólnym mianownikiem jest zgoda na wycofanie wojsk z Iraku, ale to i tak było już przesądzone. Prodi ma zasady, jednak tak naprawdę pozbawiony jest politycznego zaplecza.
Obecne wybory ujawniły także głęboki podział we włoskim społeczeństwie. Co więcej, rozkręcone agresywną kampanią wyborczą emocje wydają się nie milknąć, tworząc niesprzyjający klimat dla jakiegokolwiek porozumienia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
W świecie - komentarz Beata Zajączkowska, dziennikarka Radia Watykańskiego