Co roku między 18 a 25 stycznia chrześcijanie modlą się o jedność. Od 100 lat. Czy ta modlitwa ma jeszcze sens?
Owszem, wiele w tym czasie zmieniło się na lepsze. Nie brakuje jednak nowych problemów. Święcenie kobiet i zadeklarowanych homoseksualistów w tak bliskiej katolikom wspólnocie anglikańskiej czy spory między prawosławnymi skutecznie blokują dialog. Jego wyniki też wydają się słabo przekładać na życie. 10 lat po podpisaniu z luteranami Wspólnej Deklaracji o Usprawiedliwieniu, kluczowym problemie dzielącym niegdyś nasze wspólnoty, nie wydaje się, byśmy byli znacząco bliżej jedności.
Wspólne deklaracje ze starożytnymi Kościołami Wschodu, które zdawały się usuwać wszelkie przeszkody, w praktyce niczego nie zmieniły. Przykłady można mnożyć. Sprzeciwiając się praktykom, zacierającym faktyczne różnice między chrześcijanami, coraz silniej wydają się dochodzić do głosu ci, dla których ekumenizm jest herezją, a jedyną drogą do pojednania – nawrócenie inaczej wierzących w tego samego Boga.
Jak w tej sytuacji wierzyć, że kiedyś dojdzie do zjednoczenia? Czy nie stwarzamy tylko pozorów, czekając, aż mniej prężne wspólnoty same znikną z dziejów świata i problem sam się rozwiąże? Wspólna modlitwa, nawet w sprawach beznadziejnych, zawsze ma sens. Takie spotkania przyczyniają się też do likwidowania wzajemnych uprzedzeń. Przede wszystkim jednak są ciągłym przypomnieniem, że do zgorszenia podziałów nie można przywyknąć. Są jak wołanie tłumu podczas wizyty Jana Pawła II w Bukareszcie: chcemy jedności.
Czytaj codzienne komentarze w portalu Wiara.pl
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Macura, redaktor naczelny portalu wiara.pl