Poznań. Choć przed szczytem ONZ ds. zmian klimatu obiecywano, że powstanie tam tekst następcy protokołu z Kioto, nic takiego się nie stało.
Obrady z udziałem kilku tysięcy delegatów szły ślamazarnie, a wniosków przyszłoby ze świecą szukać. W ostatnim dniu szczytu francuski minister ds. ekologii i zrównoważonego rozwoju Jean-Louis Borloo oświadczył nawet, że w Kopenhadze za rok podpisane zostanie tylko częściowe porozumienie. Tak czarny scenariusz przed rozpoczęciem obrad w Poznaniu nikomu nawet nie przychodził do głowy. Z Poznania niezadowoleni wyjechali w zasadzie wszyscy. No, może za wyjątkiem samych organizatorów, którzy odtrąbili wielki sukces konferencji.
Nie mogło być inaczej. W stolicy Wielkopolski wspólne stanowisko próbowali uzgodnić przedstawiciele prawie 200 państw. Każde z nich ma inne potrzeby, dysponuje innymi środkami na proekologiczne inwestycje. Bogaci zdecydowali się przeznaczyć tylko 80 mln dolarów na działania proekologiczne w krajach biednych. To nawet nie kropla w oceanie potrzeb. Dla porównania zorganizowanie poznańskiego szczytu kosztowało ponad 30 mln dolarów.
Fundamentalny spór pomiędzy krajami bogatymi i rozwijającymi się dotyczy sposobu, w jaki obcinana będzie emisja CO2. Bogaci chcieliby handlu pozwoleniami, jaki funkcjonuje w pewnym zakresie w UE. To narzuciłoby biednym koszty, które byłyby zabójcze dla konkurencyjności ich gospodarek. To skutecznie ograniczyłoby ryzyko przenoszenia produkcji z krajów bogatych do krajów nieobjętych handlem emisjami. Na to biedni nie chcą się zgodzić. Chcą ograniczać emisję, inwestując w nowoczesne technologie. Od bogatych żądają większego do nich dostępu. Dlaczego bogaci się na to nie godzą? Bo musieliby ponieść koszty takiego scenariusza. Gdyby wprowadzono światowy system handlu emisjami, to bogaci sprzedawaliby biednym limity, których sami mieliby za dużo. A to generowałoby zyski.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Fakty i opinie - Tomasz Rożek