Trwa wojna. Kolejna wojna bandycka. Wprawdzie prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew pozwalał sobie na żarty, że to tylko „pokojowe siły rosyjskie biją się z pokojowymi siłami gruzińskimi”, ale przecież od bandyty niczego innego niż cynizmu oczekiwać nie można.
Pozostańmy w tej dosadnej konwencji językowej, bo nie bawimy się tu w dyplomatów, tylko nazywamy rzeczy po imieniu. Wojna z Gruzją jest od dawna zaplanowaną akcją, przygotowaną przez Moskwę. To konsekwencja strategicznego celu Rosji: odbudowy imperium. Środkiem do jego osiągnięcia jest przede wszystkim zachowanie kontroli w regionach postsowieckich, według sprawdzonej od wieków metody „dziel i rządź”. Kraje bałtyckie się nie dały, Ukraina mocno nad tym pracuje, pozostała m.in. niewdzięczna Gruzja, która bezczelnie wybrała sobie inny kierunek integracji w strukturach zachodnich.
Ale aspiracje Rosji sięgają dalej: kontrola nad Gruzją pozwoli ograniczyć marzenia części Zachodu (głównie Polski) o uniezależnieniu się od dostaw ropy i gazu z Rosji. Biegnący przez Gruzję ropociąg z Azerbejdżanu pozwalałby dostarczać surowiec z ominięciem Iranu i Rosji właśnie. Nieprzypadkowo w pierwszych dniach wojny Rosjanie próbowali zbombardować ropociąg na terenie Gruzji. Jeśli kogoś jeszcze razi niedyplomatyczne określenie „bandyci z Moskwy”, dorzućmy bombardowanie lotniska cywilnego w Tbilisi, stolicy Gruzji. O zabitych cywilach w Gori i innych miastach już nie wspominam. Gruzja może i popełniła błąd, nacjonalizm Gruzinów też nie jest wyssany z palca. Ale odpowiedź Moskwy, z pogwałceniem suwerenności niezależnego kraju, jasno pokazuje, że nie o ochronę Osetyjczyków chodzi. To, że Rosją nie rządzą mężowie stanu, nie budzi żadnego zdziwienia.
Kraj, w którym zawsze leżą świeże kwiaty pod pomnikami Lenina, a kierowcy starych kamazów na przedniej szybie umieszczają portrety Stalina (widziałem na własne oczy), kochał i zawsze będzie kochać silną rękę i twardy but wodza. Mimo wspaniałej kultury i wielu przyjaznych, wrażliwych obywateli. W rosyjskich „mężów stanu” wierzył być może Gerhard S., b. kanclerz Niemiec, kiedy w gorącej łaźni dobijał targów z Władimirem P. Ale żeby tylko on. Cały Zachód, głównie Unia Europejska, zapłaci teraz za swoją taktykę głaskania i klepania Rosji po plecach. Zabrakło mężów stanu, którzy byliby w stanie konsekwentnie nazywać rzeczy po imieniu. A rząd niemiecki jeszcze długo będzie się wstydził swojej pierwszej reakcji na rosyjski atak: tamtejszy MSZ oskarżył początkowo Gruzję o naruszenie prawa międzynarodowego…
Mężów stanu zabrakło także w momencie, gdy niemal cały Zachód entuzjastycznie (USA) albo z obłudną ostrożnością (Polska) uznawał deklarację niepodległości Kosowa. Wtedy integralność terytorialna Serbii nie była żadną wartością. Dlatego też teraz Putin i spółka śmieją się z wystąpienia prezydenta Busha, który mówi o konieczności poszanowania terytorialnej integralności Gruzji. Oby nie przyszło nam jeszcze bardziej zapłacić za ten brak mężów stanu w polityce.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Fakty i opinie - komentarz: Jacek Dziedzina