NATO zachowuje się czasem jak drużyna zuchów, a nie najpotężniejszy sojusz wojskowy na świecie. Ostrożnie posuwa się naprzód, badając teren, zamiast stawiać odważne żołnierskie kroki.
Od wielu lat po każdym szczycie NATO w świat idzie ten sam komunikat: Sojusz pokazał swoją jedność i determinację w obliczu zagrożeń oraz postawił milowe kroki w procesie budowy bezpieczeństwa. Nie inaczej jest tym razem: „historyczny” i „przełomowy” to dwa najczęstsze określenia szczytu w Madrycie. I owszem, nie należy zupełnie lekceważyć decyzji, które zostały tam podjęte, bo część z nich może być wstępem do kolejnych kroków. Mimo wszystko nie przyłączam się do chóru entuzjastów ustaleń madryckiego szczytu NATO. Bo czas na „wstępy” i badanie terenu był 10–15 lat temu. Od co najmniej 8 lat powinny zapadać decyzje, które z Polski i krajów bałtyckich uczyniłyby faktycznych członków pierwszej, a nie drugiej kategorii. A od 24 lutego tego roku, czyli od otwartej agresji Rosji na Ukrainę, nie ma już czasu na rozmyślania, czy wojska natowskie mają posiadać realną zdolność odstraszania agresora na wschodniej flance, czy też poprzestajemy na drobnych kroczkach. Niestety, w Madrycie kolejny raz okazało się, że NATO, idąc do przodu z rozeznaniem zagrożeń, nadal stawia o dwa kroki za mało. Nie z braku odwagi i możliwości, ale z wewnętrznej różnicy interesów.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina