Mojżesz z Mariupola

Oleksiy Symonov chyba nie przypuszczał, że po wyprowadzeniu z okupowanego miasta 117 osób, zostanie nazwany Mojżeszem.

Oleksiy Symonov wyprowadził z Mariupola 117 osób, w tym około 30 dzieci w towarzystwie zwierząt. Szli kilkanaście godzin przez "pustynię" asfaltu i odłamków. Na pomysł, by nazwać go Mojżeszem z Mariupola, wpadli jego przyjaciele, gdy opowiedział im o swojej ryzykownej ucieczce. 

Sytuacja na Ukrainie: Relacjonujemy na bieżąco

Przez pierwsze dwa dni wojny mieszkańcy Mariupola, w tym Oleksiy, myśleli, że wszystko niedługo się skończy, ale kiedy zrozumieli, że tak się nie stanie, było już za późno, żeby spróbować się wydostać.

"Byliśmy uwięzieni w mieście, rosyjskie kolumny zbliżały się ze wszystkich stron i wkrótce próba ucieczki była zbyt niebezpieczna ”- wyjaśnia 44-letni organizator imprez i jury w krajowych i międzynarodowych zawodach sportowych.

Niektórzy zasugerowali, żeby schronić się w ośrodku sportowym w dzielnicy Kalmius. Oleksiy przeprowadził się tam z żoną i trójką dzieci w wieku od 7 do 14 lat. Stopniowo, inni sąsiedzi dołączyli do nich.

"Średnio było nas 280 osób, chociaż niektórzy wyjechali, a inni przyjechali. Szacuję, że przeszło tam około tysiąca osób" – mówi Oleksiy.

Wśród nich było 50 dzieci, od 40 do 50 osób starszych i kilka osób niepełnosprawnych.

Mężczyźni chodzili na zmianę po ulicach w poszukiwaniu wody. Zbierali deszczówkę i stopiony śnieg, aby go zagotować, paląc drewno opałowe. Priorytetem było gotowanie dla dzieci. Nikt nie chciał zachorować, jedna chora osoba mogła wywołać epidemię, dlatego bardzo dbali o jedzenie. Robili zupy i makarony, dania gorące, bo w lutym i marcu było bardzo mroźno.

"Innym problemem było znalezienie drewna opałowego. Najpierw zapłaciliśmy człowiekowi, który kupił piłę elektryczną i przyniósł nam kłody, które sam pociął, ale kilka dni później, gdy ostrzał nasilił się, przestało to być problemem, bo bomby powaliły drzewa i wystarczyło wyjść i ściąć gałęzie" - wspomina.

Schron, w którym przebywali, był czterokrotnie bombardowany.

"W pobliżu spadło sześć bomb. Chroniło nas podziemie, ale w budynkach wokół nas były ofiary śmiertelne i ranne. Inni po prostu umierali z powodu choroby, ponieważ nie było możliwości zabrania ich do szpitali. Kratery otaczały wejścia, a ponieważ byłem odpowiedzialny za schron, byłem odpowiedzialny za najniebezpieczniejsze zadania." 

Kolejnym priorytetem było zajęcie się dziećmi. Na początku, aż do przerwy w dostawie prądu, używali obiektów sportowych do treningu i wypoczynku. Ale kiedy wysiadł prąd, wszystko się zmieniło. Dzieci bawiły się ze zwierzętami i między sobą przy pomocy latarek.

"Dałem im misję: przytulić i dodawać otuchy rodzicom, by uniknąć ataków paniki".

16 marca bombardowanie Teatru Mariupol, oznaczonego po obu stronach napisem „dzieci”, wstrząsnęło miastem i całym krajem.

21 marca zbadali wyjścia z sąsiedztwa, a 22 postanowili wyjechać. Symonoy porozmawiał z cała społecznością. Wytłumaczył im, że wierzy, że jest  szansa na wydostanie się z miasta, ale nikogo nie próbował przekonywać. Do inicjatywy przystąpiło sto osób. O świcie tylko 80 było gotowych, ale kiedy opuścili schron z torbami i zaczęli iść, dołączyło do nich kolejne 37 osób, tworząc ludzką kolumnę.

"Było nas tak wielu, że byliśmy bardzo widoczni, ale wtedy rosyjscy żołnierze udawali, że nas uwalniają i nikt do nas nie strzelał. Zaczęliśmy iść bez przerwy, nie oglądając się za siebie."

Założyli pomarańczowe kamizelki ratunkowe, żeby żołnierze wiedzieli, że nie są wojskowymi. Wśród nich było 30 dzieci, najmłodsze miało pięć lat, a także osoby starsze. Najstarszy mężczyzna miał 70 lat.

Pierwsza podróż, siedem kilometrów, zajęła im sześć godzin, z Mariupola do Manguszu, ale autobusów ewakuacyjnych tam nie było. Następnie przebyli kolejne 15 kilometrów przez siedem godzin, aż dotarli do Komyszuwata. Przybyli zaledwie dziesięć minut przed zamknięciem jedynego sklepu, w którym mogli zaopatrzyć się w wodę pitną i żywność. Wiedząc skąd pochodzą, mieszkańcy zorganizowali im schronienie w swoich domach. W Komyszuwacie mogli skontaktować się z wolontariuszami, którzy zorganizowali ich ewakuację samochodami lub pieszo. Kiedy przybyli do Zaporoża, podczas marszu minęli ponad 15 "punktów kontrolnych". Jedna osoba została zabrana przez Rosjan i nigdy więcej o niej nie słyszał.

Symonov pamięta, że ​​wielu innych cywilów wciąż jest uwięzionych. 

"Pamiętaj, że jest tam 100 000 ludzi i póki żyją, Mariupol nie jest skończony. Potrzebują pomocy".

« 1 »

MG/www.indonewyork.com