Pracują na oblodzonych, ustawionych pod kątem pokładach budowanych statków. Jedno poślizgnięcie może się dla nich skończyć upadkiem 20 metrów w dół, na przykład na dno zbiornika balastowego. Bo statek w trakcie budowy jest pełen pułapek, takich jak setki ziejących w różnych miejscach otworów.
W stoczni nie ma czegoś takiego jak złe warunki atmosferyczne! Pracujemy, czy jest plus trzydzieści stopni, czy minus trzydzieści! – krzyczy mi do ucha Jan Trzaska, kierownik oddziału montażu Stoczni Gdańsk. Krzyczy, bo wokół wyje kilkadziesiąt elektrycznych maszyn. Stoimy na środku budowanego statku, między uwijającymi się stoczniowcami. Już za kilka miesięcy ten zaklinowany na pochylni kolos stanie się pięknym statkiem badawczym dla norweskiego armatora. Naukowcy z jego pokładu będą badali dno morskie, a także poszukiwali ropy i gazu. Na razie imponujący pokład dla helikoptera jest zastawiony blaszanymi skrzyniami, pełnymi narzędzi. Ale budowa jest już zaawansowana i można sobie wyobrazić, jak pięknie będzie ten statek wyglądać, gdy z łopoczącą banderą zacznie rozcinać ciemne wody Morza Północnego.
Jacht w ładowni
W pomieszczeniach, w których w przyszłości będą mieszkać naukowcy i marynarze, na razie snuje się jednak gęsty, gryzący w gardle dym ze spawarek. Płomienie palników oświetlają kilkanaście postaci, klęczących z elektrycznymi narzędziami w kałużach wody, między pękami kabli. W tym świetle wyglądają trochę jak kowale z obrazów Grottgera, przekuwający kosy na sztorc. Omijamy snopy iskier lecące spod szlifierek i idziemy ku schodkom. – Tu jest jak pod ziemią! Chłopcy pracują w huku i w dymie dzień w dzień! Ludzie rzadko to doceniają! – woła Jan Trzaska. – Ale i tak, wyobraźcie sobie, ten zawód można polubić! – przekrzykuje ryk maszyn. W sierpniu minęło 40 lat od chwili, kiedy on sam zatrudnił się w stoczni. Z początku był ślusarzem, później spawaczem i mistrzem, aż w końcu awansował na kierownika montażu. Brał też udział w słynnych strajkach, które odmieniły Polskę. Zna stocznię od podszewki, pamięta nawet imiona większości kilkutysięcznej załogi. Wchodzimy z nim na wszystkie trzy pochylnie, które działają w Stoczni Gdańsk. Na razie działają. Komisja Europejska chce, żeby dwie z nich zostały zamknięte. W tej chwili jednak wciąż na wszystkich trzech pochylniach powstają statki. I dzięki temu możemy czytelnikom pokazać różne etapy ich budowy. Na największej pochylni leży na przykład coś, co zupełnie nie przypomina statku. Raczej szeroką tratwę. To już zmontowany kawałek dna przyszłej jednostki. Ten statek to Combi Dock, czyli pływający dok. – To będzie bardzo piękny statek. W środku, zamiast grodzi, przez całą długość będzie miał jedną wielką przestrzeń ładunkową – zapowiada Jan Trzaska. – W ładowni będzie mógł przewieźć nawet cały jacht. Z tyłu zamontujemy mu wielką furtę ładunkową – dodaje. Na razie można to sobie tylko wyobrazić. Ale za to teraz mamy niepowtarzalną okazję, żeby zajrzeć do zbiorników, ukrytych w zmontowanym już dnie. Zanim Combi Dock ruszy w swój pierwszy rejs, pompy wtłoczą w te zbiorniki dziesiątki ton paliwa.
Zjazd do wody
Na drugiej pochylni tkwi długi na 123 metry gazowiec, w połowie już zbudowany. A na pochylni trzeciej – statek badawczy dla Norwegów. Z jego górnego pokładu, 32 metry nad ziemią, widać pół Gdańska. Stoczniowcy budują go od marca. I już na początku grudnia zrobią jego wodowanie. Jak? Opuszczą go odrobinę, żeby osiadł na specjalnych płozach. Płozach, które od dołu aż lepią się od grubej warstwy smaru. Podobnie wysmarowane są szyny, na których leżą płozy. Wystarczy zwolnić blokady, a stalowy kolos zacznie się po tych szynach ześlizgiwać w dół. I z hukiem, wyrzucając w górę fontanny wody, zsunie się z pochylni wprost do kanału portowego. Wkrótce statek badawczy odpłynie do Norwegii, gdzie zostanie naszpikowany najnowocześniejszą elektroniką. A jego miejsce na pochylni zajmie następny statek.
Sto ton farby
W tej chwili stoczniowcy już „palą blachy”, m.in. pod następny statek badawczy. Palą, czyli tną. Robią to na wydziale K1, w hali, której dach przykrywa powierzchnię aż 7 hektarów. Ogromne suwnice chwytają tam magnesami blachy, na przykład grubości 10 centymetrów, i układają je pod palnikami. Są tu starego typu palniki acetylenowe. Ale nie tylko. Wypala się tu blachy także w nowoczesny sposób, pod wodą, za pomocą plazmy. Wystarczy zaprogramować maszynę, która sama wytnie w grubej blasze zadany kształt. Później stoczniowi kowale muszą go precyzyjnie wygiąć. A wreszcie spawacze łączą taki element z sąsiednimi w całe grupy konstrukcyjne. – Z tych grup powstaje w końcu sekcja, czyli już złożony kawałek statku. Trzeba ją tylko przewieźć na pochylnię i precyzyjnie zamontować – mówi Jan Trzaska. Wyjaśnia, jak kontrolerzy różnymi metodami badają na statku każdy spaw. – Jeśli w spawie jest dziurka, nawet grubości szpilki, ultrasonograf to pokaże. A wtedy całą spoinę trzeba usunąć i spawać na nowo – tłumaczy. Mnóstwo roboty mają też stoczniowcy zatrudnieni na linii konserwacyjno-malarskiej. – Na jeden statek wychodzi średnio 100 ton farby – zdradza Jan Trzaska. – Stoczniowcy pracują nie tylko fizycznie. Trzeba tu mnóstwa wiedzy fachowej, a stoczniowiec musi też dużo pracować umysłem – dodaje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak