Kiedy Pan Bóg dzielił ziemię, Gruzini nie pchali się, ale spokojnie czekali, skracając sobie czas śpiewaniem. Bóg wszystko rozdzielił i został Mu kawałek, który chciał mieć dla siebie. Zauważył jednak miłych Gruzinów i im go dał. Nie dziwi więc niespotykane piękno gruzińskiego krajobrazu.
Przed nami granica armeńsko-gruzińska. Szybko przyzwyczailiśmy się do Europy bez granic, bez tej całej niemiłej i upokarzającej procedury. Zaraz sobie to wszystko przypomnimy. Odprawa przeciąga się w nieskończoność. Po burzy upał staje się nieznośny. Nerwy puszczają… – Trzeba ich zrozumieć – uspokaja pilotka. Mają problemy w Abchazji, Osetii i Adżarii – szukają broni… Wszystko kończy się jednak sympatycznym pożegnaniem i życzeniami miłego pobytu. Jesteśmy w Gruzji i od razu rzucają się w oczy bardziej zadbane domostwa i lepsze drogi. Jeszcze nie wiemy, że przyjdzie nam jeździć po czymś, co drogą jest tylko z nazwy. Wokół szachownica pól i niekończące się winnice. Autobus pędzi, mimo spacerujących po asfalcie owiec. Tylko 65 kilometrów do Tbilisi. Tu będzie nasza baza wypadowa na czas pobytu w Gruzji. Ponadmilionowa stolica rozrosła się na długości 35 kilometrów, wzdłuż rzeki Kury (gruzińska nazwa rzeki: Mtkwari). Przeniósł tutaj swój dwór ze starożytnej Mcchety król Wachtang Gorgasali w roku 458. Legenda powiada, że polując ustrzelił bażanta, który wpadł do źródła i... ugotował się. To zdarzenie wpłynęło na decyzję króla, którego pomnik góruje nad okolicą. Zatrzymujemy się w samym sercu starego miasta. Nieduży, ale bardzo miły hotel „Sharden” mieści się w odrestaurowanej, a właściwie odbudowanej kamienicy, przy zaułku dochodzącym do placu Jerozolimskiego. Nad nami twierdza Narikala („nie do zdobycia”) z V–VI wieku. W okna hotelu spogląda ze szczytu wzgórza monumentalna Matka Gruzja – w jednej ręce trzyma miecz na wrogów, w drugiej puchar z winem dla przyjaciół. Budynek hotelu prezentuje się niczym złota plomba w zniszczonej szczęce. Sąsiadujące z nim kamienice czekają na lepsze czasy.
Zobaczyć jak najwięcej
Już w I w. apostoł Andrzej powołał pierwsze na tych ziemiach chrześcijańskie biskupstwo. Takie były początki Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego, który nosi w oficjalnej nazwie przymiotnik Apostolski. Najwyższa władza w Kościele należy do Świętego Synodu, na którego czele stoi katolikos – Patriarcha całej Gruzji. Dzisiaj to Eliasz II – poznaliśmy go w nowej katedrze w Tbilisi zatłoczonej tak, że trudno się przecisnąć. W Gruzji bowiem obserwuje się niezwykły powrót do wiary, zwłaszcza wśród młodych ludzi, i to oni wypełniają po brzegi gruzińskie świątynie. Zwiedzanie miasta rozpoczynamy od jednej z trzech najważniejszych gruzińskich cerkwi pw. Matki Bożej, z XII–XIII w., pamiętającej czasy królowej Tamary, zwanej królem królów i królową królowych. Okres jej panowania uznany został za złoty wiek Gruzji. Tamara jest świętą prawosławnych i katolików. Świątynia stoi na skarpie, która się osuwa – istnieje więc niebezpieczeństwo, że pomimo najlepszych zabezpieczeń runie w nurty Kury. Tuż obok spogląda z konia Wachtang Gorgasali. Spod monumentu założyciela miasta schodzimy do dzielnicy łaźni. W powietrzu unosi się zapach siarki. W XII wieku było tutaj co najmniej 65 łaźni, do dzisiaj zachowało się 6, jedna z nich ma wyjątkowo piękną mozaikową fasadę niczym samarkandzka medresa. Aleksander Puszkin powiedział tu: „Nie spotkałem niczego rozkoszniejszego od tbiliskich łaźni”. Niestety, odpocząć w leczniczej parze nie możemy. Czas goni. Biegniemy do jedynego czynnego meczetu. Ładnie odnowione wnętrze – czuć jeszcze świeżą farbę. Z meczetu prosto do synagogi. Na małej przestrzeni rozsiadły się tu świątynie różnych wyznań. Jesteśmy w starej katedrze. Dziwimy się, że w zwykły dzień gruzińskie cerkwie są zatłoczone – okazuje się, że Gruzini świętują Wniebowstąpienie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Witold Kociński