Z Hubertem "Spiętym" Dobaczewskim z Lao Che rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Nie boicie się wystąpić na Song of Songs?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: – A co, tam biją?
Nie, odwrotnie…
– Nie, nie boimy się (śmiech). Jak mamy się kochać, to nie ma problemu. Któregoś dnia zadzwonił do mnie Robert Friedrich i powiedział, że chciałby, byśmy zagrali w Toruniu. Opowiadał, że to festiwal ekumeniczny, więc grają załogi z całego świata, różnych kultur. Zgodziłem się. Dlaczego? Bo szanuję Litzę za jego poglądy i postawę. Nie boję się zagrać na chrześcijańskiej imprezie. Czego mam się bać?
Zaszufladkowania. Zamknięcia w ciasnym muzycznym getcie…
– Tego się nie boję. Nas nie da się zaszufladkować. Kiedyś grałem w parahiphopowej kapeli Koli i też byliśmy wyrzuceni poza nawias kultury hiphopowej. I tam sobie nieźle funkcjonowaliśmy. Gdy z Lao Che nagraliśmy „Gusła” – krążek mroczny, z zabarwieniem wręcz blackowym – media też nie wiedziały, co z nami począć. Podobnie było z „Powstaniem Warszawskim”. Dzięki Bogu zawsze udało się nam wymknąć z szufladki. Jeden koncert niczego nie zmieni. Mam stanąć na scenie i być przekonujący: to wszystko. Ktoś, kto mnie widzi, ma zobaczyć jedno: to jest Spięty, on nie owija w bawełnę, jest sobą. Nie wywinie się.
Na „Gospel” jest sporo ironii. To od dawna wasza mocna broń. Nie bałeś się pisać z ironią o Ewangelii, w której nie ma cienia szyderstwa? Jezus nie mówi o „Ptysiu miętowym”…
– Ale te słowa nie są według mnie obrazoburcze. Ja nie chcę epatować skandalem. Żyję na pograniczu ducha i religii katolickiej. Nasza płyta nie opowiada się za czymś konkretnym i nie sprzeciwia się czemuś. Na pewno nie stoi w opozycji do religii. To ciąg pytań, refleksji, prowokacji, zapis duchowych zmagań, przemyśleń, które mi towarzyszą na temat ducha i religii od bardzo wielu lat. To jest stan mojego ducha na dziś. Są zwątpienia, myśli mało konstruktywne. Nie wstydzę się ich, ale szczerze się do nich przyznaję. Daję temu wyraz w tekstach. Nie jestem człowiekiem uduchowionym, pewnym, wyzwolonym…
Opowiadasz, że płyta powstawała, gdy byłeś w sporym kryzysie. Nie boisz się tak odsłaniać?
– A kto nie przeżywa kryzysu? Myślę, że najprostszą drogą wyjścia z kryzysu jest wejście w lęk i powiedzenie sobie: Nie jest dobrze. Takie stanięcie przed sobą samym w prawdzie. Dlatego w moich tekstach też „nie jest dobrze”. Czuć napięcie między Bogiem i człowiekiem, jakieś pęknięcie w samym człowieku. Istnieje ten kryzys i warto się do niego przyznać.
Piszesz ironicznie tylko o innych czy też o sobie? Szczerze: nie chciałbyś mieć „siedmiu płatnych niedziel w tygodniu”?
– Jasne, że chciałbym. „Myślałem, że tu będzie inaczej, a tu jest tak do d... raczej” – pod tym też mógłbym się podpisać. Jestem wiecznie niezadowolonym malkontentem, co zrobić… Jak piszesz o kryzysie, to nie jesteś nawet wszystkiego świadom. To nie jest tak, że wszystko jest poukładane. To raczej świadectwo chaosu, który jest w tobie, luźny kolaż obrazów. Człowiek się szarpie: raz za Bogiem tęskni, później się na Nie-go obraża, innym razem udaje, że Go w ogóle nie ma. Taki tygiel, w którym się wszystko gotuje. Jest tam sporo pytań, wątpliwości, autoironii…
„Noe to gość co się czasem spinał, ale uwierzył”. To o Tobie?
– W pewnym sensie tak. Świadomie użyłem słowa „spinał”. Ludzie pytają: o co w tym tekście chodzi? A ja mówię uczciwie: nie wiem. To rozmowa Boga z człowiekiem. Człowiek wyobraża Go sobie na ludzki sposób: myśli, że Bóg też się waha, ma depresje, humory, czegoś żąda, czegoś wymaga. To spotkanie rodzi często napięcie i wielkie nieporozumienie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz