Przy drzewku bawełnianym pracują stuletnie krosna, na ekranie szwaczki narzekają na ciężką pracę, a przebrani w stroje z epoki przewodnicy opowiadają fascynującą historię żydowskiego milionera. W Łodzi ruszyło muzeum w fabryce. Albo raczej fabryka w muzeum.
Ci, którym muzea kojarzą się z przeraźliwą ciszą, zmąconą jedynie szuraniem wiecznie spadających filcowych kapci i ostrzeżeniami „Nie dotykać eksponatów”, mogą odetchnąć. Po zapierającym dech w piersiach monumentalnym warszawskim Muzeum Powstania Warszawskiego doczekaliśmy się kolejnej interaktywnej placówki: łódzkiego Muzeum Fabryki. Oba zaprojektował Mirosław Nizio, absolwent architektury warszawskiej ASP i nowojorskiego Fashion Institute of Technology. Artysta wygrał też ostatnio przetarg na zaprojektowanie gdańskiego Muzeum „Solidarności”. Nic dziwnego. Jego prace zadziwiają. Zagospodarowany jest dosłownie każdy metr. Eksponaty nie są zamknięte w szklanych gablotach: można je zobaczyć w ruchu, w ich „naturalnym środowisku”.
W łódzkim muzeum ożyły stare maszyny. Z dala słychać ich charakterystyczny huk. Można dotknąć materiałów włókienniczych, obejrzeć filmy, zdjęcia i pamiątki z okresu działalności zakładów. To miejsce tętni życiem. Muzeum otwarto 27 stycznia, a w ciągu dwóch pierwszych dni przewinęło się przez nie już 2 tysiące osób. Wśród nich sporo starszych kobiet. Kiedyś przez osiem godzin ślęczały w ogromnej ceglanej hali przy krosnach. Wówczas narzekały na ogromny huk, gorąco i 70-procentową wilgotność (by nie rwała się bawełna). Ich chorobą zawodową była głuchota. Dziś wracają do muzeum z ogromnym sentymentem. Biorąc do ręki zwoje bawełnianych nici i strzępy kolorowych materiałów, są wzruszone. Wchodzimy do środka. Wpuszcza nas młodziutka bileterka w XIX-wiecznym stroju. Cena biletu – jedynie dwa złote.
Potworny huk
– Zacząłem tu pracować jako ślusarz 2 lipca 1958 roku – precyzyjnie opowiada Leszek Sośnicki. Jest naszym przewodnikiem po hali. – Sercem galerii są cztery stuletnie działające krosna, tkające materiał. Dzięki nim można sobie choć trochę wyobrazić, jak wyglądała praca, gdy w hali huczało dwa tysiące takich krosien. Jedna kobieta obsługiwała cztery maszyny, a gdy w latach sześćdziesiątych zainstalowano nowsze modele, pracownica odpowiedzialna była za szesnaście krosien. Maszyny sprzed pół wieku ożyły.
Słyszymy hałas wielokrotnie mniejszy niż w czasach, gdy hala tętniła życiem. Ludzie opowiadali, że nawet przechodząc za murem zakładów, trzeba było krzyczeć, by się dogadać. To prawda? – Nie. To przesada – uśmiecha się pan Leszek. Ale rzeczywiście, gdy weszło się na halę, człowiek stawał ogłuszony. I tak dobrze, że muzeum oszczędza zwiedzającym jeszcze jednego – zapachu. Gdy wchodziłem do magazynu, gdzie leżały gotowe tkaniny, z oczu płynęły łzy. Ostry smród chemikaliów, w których płukano bawełnę, wisiał dosłownie w powietrzu – opowiada pan Leszek. Podchodzimy do trójwymiarowego modelu potężnej fabryki i… drzewka bawełnianego. Nie udało się posadzić żywego krzewu, brakowało światła, na jego imitacji wiszą jednak prawdziwe kłębki bawełny. To jedyna imitacja w muzeum. By zadbać o szczegóły, architekt długo chodził po łódzkich antykwariatach i targowiskach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz