Chrześcijaństwo nazywa po imieniu grzechy, bez uników i zakłamania
Czy spór, w którym jedni bronią życia dzieci nienarodzonych, a drudzy prawa do aborcji może toczyć się w białych rękawiczkach? Czy przy tak dużej różnicy zdań można prowadzić spokojną rozmowę, używając wyłącznie uprzejmych i eleganckich zwrotów? Na poziomie haseł, wezwań i sloganów być może. Ale kiedy w sporze o życie pojawiają się konkretne osoby i argumenty, sytuacja staje się poważna, trudna
i bardzo bolesna.
I nie może być inaczej, chociaż jedna strona tego sporu zdaje się wierzyć, że nic go nie różni od dyskusji o parytetach czy związkach partnerskich. Otóż różni, i to zasadniczo. W tym wyjątkowym sporze trudno o kompromis na poziomie słów. Obrońcy życia nienarodzonych nigdy nie zgodzą się na język używany w debacie przez zwolenników prawa do aborcji. Płód ludzki żyjący w łonie matki jest dzieckiem. Koniec, kropka. Ustąpić w tej kwestii, oznacza przejść na drugą stronę. Zwolennicy prawa do aborcji doskonale wiedzą, że tu tkwi istota sprawy i dlatego mówią często o „stylu debaty”, próbując zakreślić jej pole w taki sposób, by ograniczyć swobodę argumentacji zwolenników ochrony życia. Stąd takie przywiązanie do słów i moda na procesy, wytaczane zarówno redakcji „Gościa Niedzielnego”, jak i autorom wystaw pokazujących stan ludzkiego płodu po aborcji.
Dla środowisk pro life problemem są także zawarte w obowiązującej w Polsce ustawie odstępstwa od zasady chroniącej poczęte życie. Nawet rozumiejąc uzasadnienia wyjątków dopuszczających prawo do legalnej aborcji – gdy zagrożone jest życie i zdrowie (poważnie) matki oraz gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa, np. gwałtu – mają świadomość, że w każdym z tych przypadków negocjowane jest życie konkretnego dziecka, będącego „w drodze” ku samodzielnemu życiu. Wyjątkowe okoliczności niczego tu nie zmieniają. Dla obrońców życia to nadal zabójstwo nienarodzonego dziecka i ten bolesny fakt trzeba przyjąć do wiadomości bez uników i hipokryzji także wtedy, gdy akceptuje się obowiązujące w Polsce prawo.
Tu przebiega ważna, może nawet fundamentalna oś tego sporu i nie pomogą wezwania sędzi katowickiego Sądu Apelacyjnego, by chrześcijaństwo jako religia miłości używało „języka miłości”, a nie „mowy nienawiści”. No cóż, ani ja, ani pani sędzia nie jesteśmy teologami, ale obie wiemy, że chrześcijaństwo nazywa po imieniu grzechy, bez uników i zakłamania, a w języku miłości wyraża Boże miłosierdzie i ludzkie wybaczenie. To może dla postronnych brzmieć okrutnie i sprawiać ból wszystkim, którzy mają za sobą trudne doświadczenia grzechu. Ale taki jest sens języka miłości w chrześcijaństwie. Koi ból i cierpienie, a nie poprawia komfortu życia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN